Hey!
Pora trochę zmienić klimat. Upały znów powróciły nad Polskę.
I dobrze, przecież w dalszym ciągu mamy lato! Chciałam podziękować wszystkim
tym, którzy utrzymują ze mną kontakt za pośrednictwem Bloga oraz Facebooka –
jesteście wspaniali, a Wasze komentarze i opinie niezwykle motywują do dalszej
pracy. Pozostałych zapraszam na fejsbukowy profil MŚK, tam zawsze dzieje się
więcej. Ostatnie, Grey’owe posty cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem, co
oznacza, że lubicie takie serie i na pewno wezmę to pod uwagę podczas tworzenia
przyszłych notek. Dziś natomiast przybywam z postem na temat aplikatora do
podkładu Inglot Pro Blending Sponge. Od dawna zastanawiałam się nad
przetestowaniem popularnych gąbeczek do makijażu. Oryginalny Beautyblender
odpadał, bo wydanie 90 złotych na kawałek tworzywa, który na dodatek trzeba
wymieniać co 3-6 miesięcy, nie wchodziło w grę. Szukałam zatem odpowiednika,
wykazującego identyczne lub chociaż zbliżone właściwości w niższej cenie.
Podczas ostatnich zakupów w Inglocie moją uwagę przykuło
kolorowe jajeczko Pro Blending Sponge, które sugestywnie „wdzięczyło” się na
wystawie. Cena: 49 złotych – zgoda, również nie mało, ale zawsze to jakaś
oszczędność. Ponadto dziewczyny na
YouTube zachwalały produkt, mówiąc, że dzięki nie mu, makijaż nabra nowego
wymiaru. Postanowiłam zaryzykować – w końcu, gdyby coś było nie tak, zawsze mogę
odłożyć go do szuflady. Spośród kilku opcji kolorystycznych wybrałam odcień
morskiej zieleni. Z tego co pamiętam dostępne, były jeszcze różowe, żółte,
czerwone i czarne.
Gąbeczka ma oczywiście kształt jajka z zaostrzonym czubkiem –
niemal identycznie jak oryginalny Beatyblender. Zbudowana jest porowatego,
delikatnie sprężystego materiału, pozbawionego lateksu. Tak przynajmniej
zapewnia producent. Aplikator idealnie nadaje się do nakładania płynnych
kosmetyków, a więc wszelkiego rodzaju podkładów, kamuflaży czy kremów typu BB.
Szpiczasty koniec jest wręcz stworzony do umiejscawiania korektora pod oczami
czy w trudno dostępnych miejscach okolic nosa i ust.
Jak wszystkie tego typu akcesoria, Pro Blending wymaga
zmoczenia przed każdym użyciem. Pod wpływem wody gąbka zwiększa swoją objętość
około 2 razy. Dzięki temu korzysta się z niej bardzo wygodnie, ponieważ można
objąć znacznie większy obszar twarzy. Oprócz tego mokry aplikator wchłania
znacznie mniej kosmetyku i jest niezwykle przyjemny dla skóry, zapewniając jej
efekt chłodzenia.
Ze względów higienicznych aplikator wymaga czyszczenia po
każdym wykorzystaniu. Zarówno Pro Blending, jak i swoje pędzle do makijażu myję
za pomocą mydła hipoalergicznego. Wszystkie zanieczyszczenia domywają się dość
dobrze, chociaż już po pierwszym czyszczeniu zauważyłam na strukturze gąbki
spore zaciągnięcia. Powstały one pewnie w wyniku tarcia. Wielkim minusem jest
dla mnie trudność w wyciskaniu nadmiaru wody. Produkt jest miękki i sprężysty,
ale kiedy „napije” się wody, z dużym trudem ją oddaje. Musiałam się nie źle
namęczyć, żeby dobrze go wycisnąć. Poza ty bardzo długo schnie. Po 12 godzinach
suszenia nadal był lekko wilgotny. Być może za bardzo go zmoczyłam?
Podsumowując: Owszem, Inglot Pro Blending Sponge jest na
pewno fajnym gadżetem. Oszczędzi czas, który przeznaczamy na makijaż twarzy,
pozostawiając na niej naturalne, delikatne krycie. Równo rozprowadza podkład,
zapobiegając smugą czy plamom. Nadaje się do wielu rodzajów kosmetyków i
naprawdę przyjemnie się użytkuje. Nie stanowi jednak przyrządu, bez którego nie
będziecie mogły się obejść. Przy odrobinie pracy podobny efekt można osiągnąć
za pomocą pędzla. Nie mniej, bardzo lubię go używać – zwłaszcza latem, kiedy
zapotrzebowanie na pełne krycie jest u mnie ograniczone. Nakładam jedną cienką
warstwę kremu BB z Garniera i lecę na miasto. Wiecie jak jest...
Trzymajcie się i do następnego :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz