Witajcie!
Ostatnio
na moim blogu zrobiło się bardzo urodowo i kosmetycznie. Postanowiłam trochę to
zmienić, bo ileż można pisać o zapachach, podkładach czy tuszach do rzęs? W
końcu nie tylko wokół tego kręci się mój świat. Dla tego dziś odrobinę z innej
beczki, przybywam do Was z recenzją filmu, który na przestrzeni ostatnich
miesięcy był najlepszym jaki widziałam. Wiem, że zawsze tak piszę i to nic
nowego, ale jeśli już czym się z Wami dzielę na tym blogu, zwykle jest to coś
co mnie porusza, w taki czy inny sposób. Chodzi o film pt. „Teoria wszystkiego”
w reżyserii Jamesa Marsha. Jest to obraz fabularny, przedstawiający życie i
działalność naukową brytyjskiego astrofizyka Stephena Hawkinga.
Myślę,
że postaci tej nie trzeba specjalnie przedstawiać – jeśli jednak jest ktoś, kto
nie wie o kogo chodzi zapraszam na wcześniejszy wpis, który znajdziecie tutaj: Genialny umysł w niegenialnym ciele. "Hawking - krótka historia" - Recenzja .
Cały
film oscyluje rzecz jasna wokół niewątpliwego geniuszu głównego bohatera oraz
jego heroicznej walki z chorobą. Nie jest to jednak kolejna słodko-cukierkowa opowieść
o tym jak to dzięki wierze i determinacji wszystko się udaje. Ważnym wątkiem w
całej historii są losy małżeństwa Hawkingów, które wbrew obiegowej opinii wcale
nie było takie kolorowe. Kiedy Stephen (Eddie Redmayne) poznaje swoją żonę Jane
(Felicity Jones), jest młodym, zdrowym mężczyzną, znajdującym się w przedbiegu
kariery naukowej. Nic nie zwiastuje jeszcze, że za kilka lat zostanie przykuty
do wózka, a potwór jakim jest choroba z dnia na dzień zabierze mu sprawność. Wszystko
jest proste i świat stoi otworem, do czasu. Z biegiem lat opieka nad chorym
mężczyzną staje się coraz trudniejsza, a kiedy pojawia się trójka małych dzieci
kobieta traci siły – to nie może skończyć się dobrze. Swoją drogą dziwne, że my
– dziewczyny zawsze chcemy zbawiać świat. Wydaje się nam, że jesteśmy na tyle
silne, aby podjąć się czegoś co ewidentnie nas przerasta. W imię czego? W imię
miłości, przywiązania, wyższych uczuć. Rezygnujemy z siebie, poświęcamy się –
chociaż głośno nigdy tak tego nie nazwiemy, bo przecież chodzi o miłość. I
wiecie co? Wszystko pęka jak bańka mydlana, kiedy pojawia się ktoś bardziej
interesujący, atrakcyjniejszy, lepszy…
Więcej
nie zdradzę, bo nie mielibyście potrzeby oglądania. Chciałabym napisać jeszcze
kilka słów o grze aktorskiej oraz realizacji filmu. Scenariusz został oparty
głównie na książce Jane Hawking pt. „Moje życie ze Stephanem”. Młody zaledwie
33 letni Eddie Redmayne ma na swoim koncie wiele wspaniałych ról. Możemy go
zobaczyć m.in., w filmach „Mój tydzień z Merlin” czy „Les Miserables Nędznicy”.
Moim zdaniem Hawkinga zagrał wręcz idealnie! Wielomiesięczne przygotowanie i
synchronizacja z postacią spowodowały, że aktor świetnie ukazał obraz geniusza
nękanego ciężką chorobą. Za co zresztą w 2014 roku otrzymał Oscara dla
najlepszego aktora. Muszę przyznać, że patrząc na niego zdarzyło mi się kilka
razy uronić łzę, a w żadnym wypadku nie jestem typem baby płaczącej z byle
powodu.
Drugą
rzeczą, na którą niewątpliwie trzeba zwrócić uwagę podczas oglądania „Teorii
Wszystkiego są zdjęcia oraz praca kamery. Ujęcia, zbliżenia i spowolnienia w
połączeniu z przejmującą muzyką, tworzą niepowtarzalny klimat, który pozostaje
z widzem na długo po zakończeniu
projekcji. Film ten został doceniony na
większości najznakomitszych gali filmowych zdobywając 36 różnych nominacji oraz
11 nagród. W tym wspomnianego już Oscara dla najlepszego aktora
pierwszoplanowego, 2 Złote globy za najlepszą grę aktorską i muzykę, jak
również 3 nagrody BAFTA – Najlepszy film brytyjski, aktor pierwszoplanowy oraz
scenariusz. Taki ogrom laurów chyba coś znaczy? Zatem serdecznie zapraszam do
oglądania i dzielenia się wrażeniami.
Do następnego :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz