sobota, 28 lutego 2015

Subiektywny przegląd literacki czyli ulubione książki

Cześć!

Niedawno znajoma zapytała, jaka książka wywarła na mnie największe wrażenie. Po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że trudno byłoby wybrać jedną. Jestem prawdziwym molem książkowym i czytam naprawdę bardzo dużo. Nie posiadam jednak ani ulubionego gatunku literackiego, ani jednej pozycji, którą mogłabym nazwać najukochańszą. Dla mnie każda przeczytana książka jest osobną historią, niosącą ze sobą jakąś wartość. Nawet jeśli istnieją takie, które nie do końca spełniły moje oczekiwania, czuję się bogatsza możliwość wyrobienia sobie subiektywnej opinii na ich temat. 

Zamiast zachwalać jedną powieść, postanowiłam w tej notce zrobisz prywatny przegląd literacki pozycji, które od lat znajdują miejsce na mojej półce. Nie chwaląc się uzbierałam ich naprawdę sporą ilość. Najgorsze jest to, że prywatna kolekcja wciąż się powiększa i nie mam ich już powoli gdzie upychać. Wbrew obecnie panującym trendom, iż książki powinny znajdować się w ciągłym obiegu, ja nie mam serca by swoje oddać w obce ręce. Jak tak dalej pójdę w niedalekiej przyszłości zostanę nawiedzoną zbieraczką i umrę przygnieciona tonami makulatury. Póki co nie jest jeszcze tak źle. :)



Jako dziecko pamiętam kiedy mama czytała mi, pięknie ilustrowane bajki Disney'a. "Kopciuszek", "Mała syrenka", "Król lew" i wiele innych, na tym się wychowałam. Z biegiem lat próbowałam czytać je sama, szybciej jednak przychodziło mi recytowanie z pamięci niż czytanie wyraz po wyrazie.

Później przyszedł czas na powieści dla młodzieży o miłości, przyjaźni i nastoletnich problemach. Tutaj prym wiodła  ponadczasowa twórczość Krystyny Siesickiej, Małgorzaty Musierowicz czy Lucy Maud Montgomery. Był to również okres bezbrzeżnej fascynacji tematyką wszelkiego rodzaju uzależnień wśród młodych ludzi. Zaczytywałam się więc w "Dzieciach z dworca Zoo" Christine F. oraz wszystkich książkach tego nurtu. Dziś mogę powiedzieć, że to własnie one poniekąd nadchodziły mnie do rozpoczęcia pierwszych studiów na kierunku Pedagogika opiekuńcza i resocjalizacyjna. Mimo, iż wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy. 


Wraz z pojawieniem się na polskim rynku wydawniczym serii o Harrym Potterze, moje młode zainteresowania literackie, skierowały się ku światu dużo mniej realnemu. Czytałam każdą część z zapartym tchem, nie mogąc jednocześnie wyjść z podziwu jak zwykła kobieta, matka, gospodyni domowa mogła stworzyć coś tak wspaniałego. Nierzeczywistego a zarazem tożsamego i spójnego z życiem dzieciaków na całym świecie. 


Historia małego czarodzieja spowodowała, że z przyjemnością sięgnęłam po literaturę fantasy i wsiąkłam w nią na całego. W czasie wielkiej popularności literatury wampirycznej, ja również nie pozostawałam obojętna na jej fenomen. Zaszło to tak daleko, że napisałam praca magisterską w oparciu o książkowy obraz wampira. "Zmierzch", "Czysta krew" "Akademia Wampirów" i inne nie miały przede mną tajemnic. Obecnie ta dziedzina interesuje mnie coraz mniej, może po prostu wszystko co ciekawe już dawno przeczytałam. 

Od zawsze byłam również miłośniczką tzw. dorosłej literatury obyczajowej. Moim ulubionym autorem jest Nicolas Sparks, którego ostatnio czytuję jednaj bardzo rzadko. Jego powieści stały się niezwykle przewidywalne i zbyt wiele w nich miejsca na śmierć. Mimo tego posiadam wiele książek Sparksa i w przyszłości na pewno podsunę je swojej córce. 


Subiektywny przegląd literacki okazał się naprawdę szybki. Na zdjęciach możecie zobaczyć półkę z moimi ulubionymi książkami, zaświadcza, że nie jest to nawet połowa całego zasobu, który posiadam, zapowiada się tego jeszcze więcej. Uwielbiam kupować książki całymi seriami i mieć je na własność, dlatego jak tylko pojawia się jakiś interesujący tytuł, od razu zagarniam go w swoje szeregi. 

Pochwalcie się jak wygląda Wasza biblioteczka i czy macie w niej najukochańsze pozycje książkowe? Pozdrawiam serdecznie.

Do następnego :) 


  

piątek, 27 lutego 2015

Poszetka - klasyczny dodatek męskiej garderoby

Witajcie! 

Tego jeszcze nie było! Dzisiejszy wpis, jak tytuł na to wskazuje dotyczył będzie mody męskiej. Dokładniej jednego z jej najbardziej klasycznych elementów, a mianowicie poszetek. Nie, żebym czuła się jakimś ekspertem w tej dziedzinie, ale od czego mam Pana Pesymistę? Tą notkę stworzyłam dla Was z jego niewielką pomocą. Noo dobra, on ją tworzył, a ja spisywałam, ale o tym cisza. :)

Poszetka jest to ozdobna chusteczka, niewielkich rozmiarów umieszczana w przedniej kieszeni marynarki. Istnieje wiele wzorów, kolorów i materiałów, z których wykonywane są poszetki. Ich dobór zależy przede wszystkim od oficjalności stroju. Po latach zapomnienia chusteczki wracają do łask i męskich kieszeni.



Klasycznym materiałem do produkcji poszetek jest jedwab, ale w tym procesie wykorzystuje się także bawełnę, len oraz w bardzo rzadkich przypadkach czystą wełnę. Jednym z naszych ulubionych wzorów, często zamieszczanym na tym elemencie garderoby jest Paisley. Pochodzący z Persji motyw przywodzi na myśl, kwiaty, liście i łzy. 


Chusteczka prezentowana powyżej wykonana została z bawełny i łączy w sobie odcienie turkusu oraz granatu z niewielkim żółtymi akcentami, Cechuje się małą elastyczności i gładkością. Dobrze komponuje się z szarością, beżem i granatem. 


Poszetka jest niewątpliwie wyznacznikiem elegancji i każdy mężczyzna, chcący ubierać się w sposób klasyczny powinien posiadać chociaż jedną. Nadaje ona niepowtarzalnego charakteru wysmakowanej stylizacji. Jedynym minusem może być cena, wahając się od 30 do 100 zł. To niemało jak za kawałek kolorowego materiału, ale czego nie robi się dla podkreślenia własnego stylu.


Jeszcze raz dziękuję Panu Pesymiście, który okazał się nieocenionym pomocnikiem oraz modelem i bez którego dzisiejszy wpis nie miałby szansy powstać. Jesteś nieoceniony :*

Piszcie jeśli wy też macie coś do dodania w kwestii mody męskiej i jeśli chcieliby,aby takie posty pojawiały się częściej. 

Pozdrawiam :)




środa, 25 lutego 2015

Kocie opowieści czyli spóźniony prezent antywalentynkowy

Witajcie kochani!

Jest, jest, jest! Wreszcie dotarł, mój spóźniony prezent walentynkowy. Zacznijmy jednak od początku. Niedawno wypatrzyłam w Internecie piękny, ręcznie malowany kubek z motywem Grumpy Cat. Wiecie, to ta wiecznie niezadowolona kocica, której mina wyraża stosunek, całego kociego gatunku do świata i ludzi. 


Takie cudo znalazłam w serwisie DaWanda.pl, reklamującym się jako portal dla ludzi z pasją. Zrzesza on młodych projektantów i twórców, którzy pragną wybić się na szerokie wody. Jak widzicie naczynko jest po prostu urocze, mnie osobiście urzekł jego antywalentykowy wydźwięk, bijący po oczach już od pierwszego spojrzenia. Uwielbiam gadżety z przekazem, a ten kubek bez wątpienia taki własnie jest. 


Niestety cena nie była zbyt zachęcająca. Sam kubek kosztował 55 zł. a doliczając do tego koszty przesyłki, otrzymywaliśmy zawrotną kwotę 70 nowych polskich złotych. Szaleństwo! Rozumiem, że obecnie hand made ma swoją wartość, ponieważ płacimy nie tylko za produkt, ale również za czas i serce włożone w jego wykonanie. Jednak to w dalszym ciągu pozostawało bądź  co bądź kuchenne naczynie. Zgoda może niepowtarzalne, ale zawsze... Co jakiś czas zerkałam więc na DaWande, czując ukłucie żalu z powodu tego, że przedmiot jest taki drogi. 


Z odsieczą przybył jednak mój najlepszy przyjaciel, którego na potrzeby tego bloga będziemy nazywać Panem Pesymistą. Jako, że luty to miesiąc okazywania sobie uczuć, Pan Pesymista też nie chciał zostawać w tyle. Widząc moją fascynację kubkiem, postanowił zakupić go i podarować w ramach prezentu. Fajny z niego facet co nie ? :)



Oczywiście nie obyło się bez drobnych problemów. W pierwotnym zamówieniu kubeczek miał być niebieski. Niestety z przyczyn niezależnych, artystka, która tworzy takie cuda nie miała do dyspozycji odpowiedniego koloru. Ostateczny wybór padł na pastelową zieleń. Nie ukrywam, że na początku byłam trochę zła, ponieważ jeśli zamawiam jakiś produkt to oczekuję, żeby był on dokładnie taki jak na stronie, Z perspektywy czasu, kiedy emocje już opadały, muszę jednak stwierdzić, że dobrze się stało. Kolorek jest naprawdę ładny i świetnie wpasowuje się w całość obrazka. Nie ma więc tego złego, co by na dobre nie wyszło. 


Naczynie jest dość sporych rozmiarów, pomieści w sobie aż 500 ml porannej kawy lub herbaty. Chyba,że macie ochotę na coś zupełnie innego :) Szukajcie go na portalu www.dawanda.pl ale uwaga, cena poszybowała nieco w górę i obecnie kosztuje on 57 zł. Wiem, że to nie mało, jednak wrażenia estetyczne, niezapominane. 

Jeszcze raz (tym razem publicznie) dziękuję Panu Pesymiście za cudowny podarek :*

Poniżej przesyłam bezpośredni link do ogłoszenia, gdzie możecie nabyć przedmiot.


Pozdrawiam serdecznie :)







wtorek, 24 lutego 2015

Szampon Radical Med - Mój sprzymierzeniec w walce o piękną fryzurę

Cześć!

W tym poście chce Wam opowiedzieć o walce, którą toczę już od kilku dobrych lat. Jest to batalia o piękne i zdrowe włosy. Próbowałam już chyba wszystkiego! Setki maści, maseczek i tabletek, nic nie pomagało. Włosy były coraz bardziej łamliwe i cienkie. Do tego wypadały garściami, najwięcej podczas szczotkowania oraz kąpieli. Bliska załamania rozważam nawet wizytę u specjalisty. Siostra poleciła mi jednak serię produktów, które na zawsze rozwiązały ten problem. 


Szampon przeciw wypadaniu włosów Radical Med, w czerwonej kolorystyce, jest produktem specjalistycznym. Dostarcza włosom niezbędnych składników mineralnych oraz aminokwasów. Poprawia dotlenienie skóry głowy, pobudzając cebulki włosów do szybszego i efektywniejszego wzrostu. Po kilku miesiącach stosowania zauważalnie zwiększa objętość i gęstość włosów. Posiada biokompleks Pro-Hair Booster 4H, którego zadaniem jest poprawa zakotwiczenia mieszków włosowych oraz zahamowanie łysienia.


Oprócz spektakularnych efektów, które zauważyłam już po pierwszym opakowaniu, szampon ma również bardzo wydajną formułę. 300 ml buteleczka wystarcza mi na około miesiąc. Na uwagę zasługuje też ładny zapach, przywołujący na myśl świerkowy las po deszczu. Jest on dość intensywy, co stanowi dodatkowy walor relaksacyjny. 

Niestety produkt ten posiada także pewne minusy. Efekty jego stosowania rzeczywiście są znaczące. Włosy stają się grubsze i mniej wypadają. Niestety kiedy tylko próbowałam zmienić szampon, problem powracał ze zdwojoną siłą. Ponad to zauważyłam, iż lekko podrażnił moją skórę. Może to sprawka skrzypu polnego, który od zawsze jakoś źle tolerowałam, a może obecności w składzie SLS. Odrobinę odstrasza też jego cena. Za buteleczkę płacę w aptece ok. 20 zł., jak na 300 ml to dość sporo.


Uzupełnieniem działania szamponu jest odżywka do włosów z problemem wypadania. Przywraca witalność, blask i gładkość. Bogata w keratynę nabłyszcza i uodparnia włosy na uszkodzenia. W moim odczuciu odżywka znacząco ułatwia rozczesywanie oraz układanie fryzury, tworząc na włosach efekt lekkiego lakieru. Formuła sprayu z wygodnym dozownikiem, sprawia iż zużywamy tylko tyle produktu, ile w danej chwili potrzebujemy. Butelka 200 ml  to koszt ok 15 zł.



Jestem bardzo zadowolona z działania obu tych produktów i na pewno będą one gościć w mojej łazience jeszcze przez długi czas. Chciałabym wypróbować również koncentrat na wypadanie włosów. Jeśli ktoś z Was również miał styczność z Radicalem, piszcie jak się sprawdził. Może znacie inne godne polecenia kosmetyki wzmacniające włosy?

Trzymajcie się ciepło.
Do następnego :) 

poniedziałek, 23 lutego 2015

Farmona Opalizujący olejek do kąpieli wiśnia i porzeczka - Wspomnienie lata

Witajcie!
Dzisiejszy dzień jakiś taki szary i mokry, wracając z pracy pomyślałam, że przydałby się jakiś pozytywny akcent. Najbardziej optymistyczny czas jaki mogę sobie wyobrazić to wakacje. Ciepłe promienie słońca na skórze, smak soczystych, dojrzałych owoców, morze i słona woda. Długie, leniwe dni spędzone w ogrodzie z dobrą książką oraz chłodnym napojem. Niestety do lata jeszcze trochę czasu, a za oknem deszczowa lutowa aura. Dlatego śpieszę do Was z nowym postem, przywołującym mi na myśl letnie chwile. 

Parę tygodni temu kupiłam w Biedronce olejek do kąpieli marki Farmona, wiśnia i porzeczka z serii TUTTI FRUTTI. Słyszałam bardzo dużo dobrego o tych kosmetykach, więc sama postanowiłam je przetestować. Olejek okazał się strzałem w dziesiątkę!


Można się o nim wypowiadać w samych superlatywach. Wyrazisty, świeży zapach bez chemicznej nuty, kojarzy mi się z owocowym sadem pełnym czereśni oraz porzeczek. Nasycony kolor i opalizujące drobinki działają niezwykle energetyzująco, sprawiając że kąpiel staje się czystą przyjemnością. Olejek nadaje skórze jedwabistą miękkość, dzięki czemu jest ona gładka i delikatna, nie potrzebuje dodatkowego wsparcia w postaci balsamu. Ładnie się pieni, dzięki czemu możemy używać go jako klasycznego płynu do kąpieli oraz żelu pod prysznic. Gęsta konsystencja sprawia, że produkt jest bardzo wydajny. Jedna mała kropelka wystarczy, aby dokładnie umyć całe ciało. 


Butelka olejku o pojemności 500 ml kosztowała w sklepie Biedronka, około 9 zł. Myślę, że ta cena, za tak dobry produkt jest bardzo opłacalna. Jedno opakowanie wystarczyło mi na półtora miesiąca. 


Produkt Farmony podbił moje serce już od pierwszego użycia. Serdecznie polecam wszystkim, którzy jeszcze go nie próbowali. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie Biedronka zaproponuje swoim klientom inne kosmetyki z serii TUTTI FRUTTI w promocyjnych cenach.  


Farmona Opalizujący olejek do kąpieli wiśnia i porzeczka
Seria: Tutti Frutti
Pojemność: 500 ml
Sklep: Biedronka 
Cena: ok. 9 zł.

Czy Wy też ma cie sprawdzone kosmetyki, które kojarzą Wam się z latem? Może używałyście produktów Farmony i posiadacie swoje ulubione, piszcie w komentarzach.

Pozdrawiam :) 

niedziela, 22 lutego 2015

Trzy dni z życia czyli "typowo" studencki weekend

Hey!

Niedziela zainspirowała mnie do napisania dość nietypowej notki. Wiele razy słyszałam opinie, że studenci prowadzą niezwykle barwne życie towarzyskie. Ich codzienność to ciągłe suto zakrapiane imprezy i całonocne maratony po klubach. Niestety muszę rozczarować wszystkich, którzy wierzą w te bajki. Rozpowiadają je albo ludzie, którzy ze studiowaniem mają niewiele wspólnego, albo tacy co to sobie jeszcze życia nie poukładali. Uczęszczam na różne uczelnie już od paru dobrych lat i wierzcie mi większości studentów nie w głowie takie ekscesy.

Jak więc wygląda weekend typowego studenta? Oczywiście nie mogę wypowiadać się za wszystkich, ale ja przez najbliższe trzy dni na pewno nie myślałam o imprezach. Jedyne co się dla mnie liczyło, to kilka chwili w rodzinnym gronie. Wiecie dla pracującego ucznia, każda minuta spokojnego odpoczynku jest na wagę złota. 


Piątkowy wieczór zaczęłam niezwykle imprezową porcją energii i endorfin. Czekolada i soczek owocowy to wszystko czego potrzeba, by zregenerować się po całym tygodniu pracy. :)


Sobota minęła pod znakiem słodkiego leniuchowania w towarzystwie Tomasza Kota, wcielającego się w rolę profesora Zbigniewa Religi. Jeszcze raz serdecznie polecam obejrzenie filmu "Bogowie". Na mnie zrobił piorunujące wrażenie, ale to już wiecie z poprzedniego wpisu.





Dzień dzisiejszy upłynął znacznie bardziej produktywnie. Jako że nieubłaganie zbliża się termin rozliczenia z fiskusem, trzeba było na chwilę zamienić się w księgową. Potem nadszedł czas dla ducha i ciała, czyli domowe spa i malowanie pazurków. Tym razem wybrałam krwistą czerwień, zobaczymy jak długo się utrzyma. W tak zwanym międzyczasie musiałam również zajrzeć do swojej pracy dyplomowej. Szczerze powiedziawszy idzie mi jak po grudzie, ale nie podam się tak łatwo. Oczywiście co wieczór starałam się również dla Was blogować. Chciałabym z tego miejsca podziękować wszystkim, którzy tutaj zaglądają i czytają moje wynurzenia, jesteście wspaniali. 

Jak widzicie mój weekend nie miał wiele wspólnego ze studenckim imprezowaniem. Ostatnio mam nawet problem, aby umówić się na kawę z koleżankami z roku, nie mówiąc już o wypadzie do baru czy kina. Niestety uczę się w systemie zaocznym, gdzie większość dziewczyn ma już rodziny i naprawdę ciężko wygospodarować chwilę na spotkanie. 

To by było na tyle, jak widzicie dziś nietypowo, ale mam nadzieję, że Wam się spodoba. Piszcie w komentarzach jak spędziliście minione dwa dni. 

Pozdrawiam :) 






sobota, 21 lutego 2015

Zbigniew Religa, lekarz czy Bóg? - Recenzja filmu

Witajcie!

W sobotni wieczór przychodzę tutaj z recenzją. Parę dni temu udało mi się kupić nowy nr Gazety Wyborczej z filmem "Bogowie". Jako że nie poszłam na to do kina, postanowiłam sprawić sobie mały prezent w postaci DVD. Już samo wydanie krążka zasługuję na dwa słowa komentarza. Płyta z dołączoną książeczką naprawdę robi wrażenie. We wnętrzu znajdziemy m.in. wywiad z Tomaszem Kotem oraz porównanie sylwetek postaci z ich rzeczywistymi pierwowzorami. Ponadto uwagę przyciągają przepiękne zdjęcia i cała oprawa graficzna.




Film o życiu i dokonaniach zawodowych Zbigniewa Religi jest jednym z najlepszych polskich obrazów biograficznych jakie zdarzyło mi się oglądać. Profesor to niekwestionowana sława w swojej dziedzinie, Dokonał rzeczy wielkich, ratując tysiące ludzkich istnień i pozostawił po sobie wspaniałą spuściznę. Bardzo łatwo jest uwielbiać człowieka kiedy odnosi sukces, a w świetle reflektorów każdy się uśmiecha, "Bogowie" ukazują jednak zupełnie inną stronę tego błyszczącego medalu. Opowiadają o tym, że każdy sukces okupiony zostaje pasmem porażek. O człowieku, który niesiony ambicją walczył z przeciwnościami losu. Wreszcie o mężczyźnie, który dla urzeczywistnienia własnej wizji postawił na szali całe życie. Determinacja i wiara z ją pracował doprowadziły go na sam szczyt ówczesnych możliwości. Krytycy powiedzą, że robił to wszystko głównie dla sławy, ale jeśli owa sława pozwala uratować chociaż jednego człowieka, co w tym złego?

Gra aktorska Kota po prostu powaliła mnie na kolana, zawsze lubiłam jego kreacje, ale tym razem wypadł zjawiskowo. Według powszechnie panującej opinij, prezentował najwyższy poziom zgrania z postacią. Tomasz ponoć chodził jak Religa, mówił jak Religa, a nawet podobnie klął. Ludzie z bliskiego otoczenia Profesora, podczas premiery filmu przyznawali, iż zapominali, że na ekranie oglądają jedynie aktora. Myślę, że to właśnie dzięki tej autentyczności oraz ukazaniu realiów Polski lat 80-tych, film podbił serca tak wielu widzów. Swoje przy grosze dorzuciła do tego oczywiście świetna ścieżka dźwiękowa i zdjęcia. Serdecznie polecam wydanie DVD wszystkim tym, którzy tak jak ja nie zdążyli obejrzeć Bogów w kinie. 


Buziaki :*





piątek, 20 lutego 2015

Czerwona kratka czyli ulubiona stylizacja na zimę.

Witajcie Kochani!

Po nieoczekiwanych utrudnieniach dnia wczorajszego, wróciłam do Was z nowym wpisem. Dzisiaj kilka słów o czerwono-czarnej kratce. W tym sezonie to ponoć absolutny Must Have, który każda szanująca się dziewczyna powinna mieć w swojej szafie. Ja postawiłam na klasyczną flanelową koszulę, o modnym wzorze. Bardzo długo szukałam takiej, która spełniałaby wszystkie moje oczekiwania, okazało się to trudniejsze niż myślałam. Wreszcie znalazłam coś idealnego.


Koszula w czerwoną grubą kratę
Kolor: Czerwono-Czarny
Wzór: Kratka
Cena: 85 zł.
Niestety bluzeczka jest już od dawna niedostępna. Szkoda, bo nosi się ją naprawdę przyjemnie. No i ten kolor! Jest po prostu obłędny. Prosty fason urozmaicają duże, szerokie kieszenie, czarne guziczki oraz dopasowane mankiety. Polecam każdej kobiecie, która pragnie być zauważona w tłumie szarości i bylejakości, W tej koszuli na pewno nie pozostaniecie anonimowe. 

Kolejnym elementem zestawu są elastyczne jensy Bigstar w kolorze czarnym.


Jensy Bigstar
Model: Valeria 900
Kolor: Czarny
Aktualna cena: 199,90 zł

Spodnie idealnie dopasowują się do sylwetki, podkreślając wszystkie atuty kobiecego ciała. Jedynym minusem, który jednak znacząco wpływa na jakość noszenia, jest fakt, że jensy strasznie obłażą. Widać na nic dosłownie każdy paproszek, co niewątpliwie może razić oko. Nie zależnie od tego i tak je uwielbia. Spodnie kupiłam w internetowym sklepie marki Bigstar. Trafiłam na międzyświąteczną promocje i za parę zapłaciłam jedynie połowę ceny. Wszystkim szczecinianom poszukującym tanich jensów tej firmy polecam jednak udanie się do galerii Outlet Park. Można tam upolować całkiem porządny towar za mniej niż 100 zł.

Dopełnieniem całego zestawu są oczywiście buty. Z przyczyn niezależnych ode mnie nie mogę nosić szpilek na wysokim obcasie. Czasem chodząc po sklepach i widząc te wszystkie obuwnicze cudowności, trochę żałuję, ale cóż czasem nie pozostaje nic innego jak tylko pogodzić się z rzeczywistością. W końcu kto powiedział, że tylko w szpilkach kobieta może wyglądać seksownie? Tak wiem, mówią tak czołowi projektanci świata mody. Tworząc poniższą stylizację postawiłam na wysokie czerwone martensy.


Buty Dr Martens
Model: Delaney
Kolor: Czerwony, lakier
Aktualna cena: 267,89 zł.

O butach niemieckiej firmy Dr Martens marzyłam od dawna, stanowiły one dla mnie uosobienie stylu i jakości. Niestety mam bardzo małą nogę, a marka przez długie lata nie produkowała obuwia w dziecięcych rozmiarach. Poza tym ich cena znacznie przewyższała moje możliwości finansowe. Nawet nie wiecie jak wielka była moja radość kiedy kilka miesięcy temu znalazłam śliczne, lakierowane buciki w swoim rozmiarze! Nie zastanawiając się długo zamówiłam jedną parę.
Niestety po kilku dniach noszenia okazało się, że obecnie produkowane martensty mają niewiele wspólnego z tymi z przed lat. Największym rozczarowaniem była podeszwa zewnętrzna, wykonana z syntetycznej gumy, a nie jak kiedyś z kauczuku. Podczas chodzenia zaczęła ona po prostu pękać, odłażąc od reszty całymi płatami. Szczerze myślałam, że buty wylądują na śmietniku, a ja do końca życia będę żałować, iż dałam się nabrać na taki bubel. Na szczęście z pomocą przyszedł osiedlowy szewc, który w miejscach największych zniszczeń przykleił mocne tworzywo. Dzięki temu mogę się cieszyć martensami po dziś dzień i opisywać je dla Was na blogu. 



 Tak prezentuje się jedna z podeszew po działaniach naprawczych. Na czubku widnieje lana masa odporna na ścieranie. Szkoda tylko, że potrzeba było, aż tak skomplikowanych zabiegów, aby obuwie nadawało się do chodzenia. Nie ukrywam, że Dr Martens bardzo mnie zawiódł i następnym razem zastanowię się dwa razy zanim wydam złotówkę na ich produkt.




Poniżej zamieściłam zdjęcie całej stylizacji. Piszcie co myślicie o tym zestawieniu. Czy w Waszej szafie też znajduje się coś ponadczasowego?

Do następnego :)





środa, 18 lutego 2015

Okulary Humphrey 582094

Cześć!

Dzisiejszego wieczoru chciałabym napisać kilka słów o okularach. Kiedyś wyszydzane i wyśmiewane, zwłaszcza wśród dzieci, obecnie stają się nieodzownym elementem większości stylizacji modowych. Hitem ostatnich lat są tzw, "zerówki", które niewątpliwie dodają uroku zwłaszcza młodym dziewczynom. Niestety w świecie coraz bardziej zdominowanym przez ekrany monitorów i sztuczne światła, zachodzi konieczność noszenia okularów nie tylko dla szpanu. Około dwa lata temu, ja również musiałam zacząć z nich korzystać. Wybór przez jakim stanęłam w salonie był ogromny. Od klasycznych druciaków, aż do całego wachlarza wymyślnych kształtów i różnobarwnych oprawek. Ostatecznie zdecydowałam się na stylowy minimalizm.




Fioletowe oprawki marki Humphrey od Eschenbacha, model 582094. W połączeniu z kwadratowymi, ściętymi u dołu szkłami prezentują się bardzo elegancko. 


Ich niewątpliwym plusem jest lekkość. Po nałożeniu często zdarza mi się zapomnieć, że mam je na twarzy. Starannie wykonane noski oraz śrubki mocujące nauszniki, sprawiają że okularki nie spadają z nosa. Co w wypadku codziennego użytkowania jest bardzo ważne. Często musimy się przecież po coś chylić czy wykonać gwałtowny ruch głową.


Oprócz wszystkich tych zalet model ten jest bardzo delikatny, nie przyćmiewa swoim wyglądem ani kolorem. Nie wybija się więc na pierwszy plan. Chyba właśnie ta cecha zadecydowała o jego wyborze. Szukałam czegoś bezpiecznego i stonowanego, co nadawałoby uroku każdej mojej stylizacji. 


Niestety oprawki Humphrey'a zdecydowanie nie są tanie, dwa lata temu zapłaciłam za nie ok. 650 zł. ze szkłami. Zakupu dokonałam jednak u pobliskiego optyka, co mogło znacząco wpłynąć na cenę. Polecam szukanie ich z dużych centrach optycznych typu Vision Express, tam zawsze można liczyć na spore promocje. 

Buziaki :)
















wtorek, 17 lutego 2015

Eyeliner Loreal Super Liner So Conture - znakomity dla początkujących.

Witajcie!

Tak jak obiecałam dziś recenzja eyelinera firmy Loreal. Używam go od ponad 3 miesięcy i już boję się, że produkt się skończy, a ja nie zdążę kupić nowego. Zawsze zazdrościłam dziewczyną, które potrafią robić perfekcyjne kreski na powiekach. Sztuka ta była poza moim zasięgiem, a wszystko przez zbytnio trzeszczące się ręce. Nie pomogły nawet instruktażowe filmiki na YouTube. Nakładanie eyelinera pozostawało dla mnie czarną magią. Z pomocą przyszły produkty w formie niewielkiego pisaczka, pewnie trzymające się w dłoni. Wypróbowałam ich kilka, ale jak dotąd żaden nie sprawdził się tak dobrze jak Loreal Super Liner So Conture.


Plastikowe lane opakowanie wyglądem przypominające szkolny pisak, pewnie trzyma się w dłoni i umożliwia wykonanie precyzyjnego makijażu oka. 



Cieniutka, spiczasta końcówka wykonana z ruchomego włosia, pozwala na swobodne manewrowanie oraz dozowanie tylko takiej ilości produktu, jakiej w danej chwili potrzebujemy. Sprawia to, że eyeliner jest bardzo wydajny i starcza na o wiele dłużej niż inne tego typu kosmetyki.


Głęboka czerń nadaje oczom bardzo eleganckiego wyglądu i nie pozostawia prześwitujących luk. Przy odrobinie wprawy umożliwia także wykonanie całkiem  równej kreski. Mnie do perfekcji co prawda jeszcze trochę brakuje, ale z każdym dniem jest coraz lepiej. Jak to mówią ćwiczenie czyni mistrza.


Na zakończenie jeszcze zdjęcie dzisiejszego makijażu, oczywiście z użyciem Loreal Super Liner. Podzielcie się w komentarzach swoimi sprawdzonymi kosmetykami do robienia kresek.

Pozdrawiam serdecznie i do następnego.









poniedziałek, 16 lutego 2015

Kalendarz książkowy Kubuś i przyjaciele 2015

Hey wszystkim!

Dzisiejszy wpis trochę opóźniony, ale sami rozumiecie nowy tydzień, nowe obowiązki. Na wstępie muszę coś sprostować, wczoraj pisałam, że kosmetyki Sleek, można zakupić jedynie w Internecie. Nie jest to prawdą, ponieważ koleżanka uświadomiła mi, iż są one również dostępne w drogerii i to całkiem blisko mojego miejsca zamieszkania. Jeśli jesteście ze Szczecina i interesują Was produkty tej firmy zaprasza do Galerii OUTLET PARK. 

Dzisiejsza notka dotyczyć będzie mojego gadżetowego odkrycia. Mam na myśli książkowy kalendarz 2015, pięknie ilustrowany bohaterami disney-owskiej kreskówki o Kubusiu Puchatku. Oto on:




Kalendarz książkowy Kubuś i przyjaciele 2015
Wydawnictwo: Ameet
Wymiary: 12x177x127mm
Sklepwww.empik.com
Aktualna cena: 18,99 zł.

Kalendarz stanowił prezent od Mikołaja, który sprawiłam sobie na święta. Okładka od razu przykuła moją uwagę, mimo że już dawno przestałam być dzieckiem. Muszę przyznać, że kiedy zamawiałam go w Internecie wydawał mi się nieco większy, ale nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Kalendarz jest stosunkowo lekki i zmieści się w każdej, nawet najmniejszej torebce.


W środku znaleźć możemy praktyczny, siedmiodniowy terminarz. Każdy tydzień posiada także osobne strony na notatki, pozwalające skrupulatnie zapisywać nasze plany. Ponadto u dołu widnieją przepiękne rysunkowe postacie Kubusia i jego przyjaciół, które z pewnością umilą właścicielowi pisanie.


W kalendarzu przewidziane zostało również miejsce na prywatne zapiski, takie jak adresy, telefony czy krótkie wiadomości. Wszystko utrzymane zostało w szaro-białej kolorystyce. Całości dopełnia szeroka, szara gumka stanowiąca swoiste zamknięcie.


Z tyłu zamieszczono duże logo Disney oraz podstawowe informacje o produkcie. 

Kalendarz zakupiłam w okresie przedświątecznym w Internetowej witrynie Empik.com, udało mi się skorzystać z promocji i zapłaciłam za niego niecałe 16 zł. Aktualną cenę macie gdzieś wyżej. Mimo, iż do tej pory nie byłam zbytnio przekonana do terminarzy, a każda moja próba notowania kończyła się po paru tygodniach, tak książeczka po prostu mnie zachwyciła. Piękny wygląd i staranne wykonanie sprostają potrzebą nawet najbardziej wymagających użytkowników. Serdecznie polecam wszystkim, którzy lubią z rozmysłem planować swój czas oraz chcą chociaż na chwile powrócić do dzieciństwa.

Piszcie w komentarzach jeśli wy również macie swoje ulubione organizery. Kończę na dziś i życzę Wam miłego wieczoru.