środa, 14 października 2015

Jesienna Wishlista

Witajcie!

Za oknem coraz niższe temperatury, jak okiem sięgnąć mamy jesień - zimno, mokro i szaro. Takie warunki na pewno nie nastrajają pozytywnie, zatem aby poprawić sobie humor, postanowiłam stworzyć jesienną Wishlistę. W tej notce podzielę się z Wami kilkoma przyziemnymi marzeniami, które chciałabym zrealizować na przestrzeni najbliższych miesięcy. Jeśli chcecie zobaczyć o czym marzę, zapraszam do czytania.


1. Kosmetyki

Jak wiecie, od samego początku mojej blogowej działalności bardzo wiele pisałam na temat kosmetyków, makijażu czy pielęgnacji. Jest to niewątpliwie ważny wątek, dla każdej kobiety, która chociaż w minimalnym stopniu dba o swój wygląd. Ponieważ żadna znana mi dziewczyna jeszcze nigdy nie powiedziała "mam za zbyt wiele kosmetyków", ja również nieustanie poszerzam swoje zbiory. W jesiennych marzeniach kosmetycznych bez wahania umieszczę produkty marki M.A.C. Już bardzo długo "czaję się" na małe co nie co z tej firmy. Nie pogardziłabym jakąś pomadką czy podkładem do przetestowania, niestety ceny tych kosmetyków są niebotyczne i w dalszym ciągu przewyższają moje możliwości. Kto wie, może kiedyś!


Moje blogowanie niewątpliwie łączy się z przemożnym zainteresowaniem beauty sferą oraz filmikami na YouTube. Moim zdaniem dziewczyny każdego dnia odwalają kawał dobrej roboty, dostarczając widzą zarówno wspaniałej rozrywki jak i niezbędnej wiedzy o tym jak co dla nas dobre, a co nie. Na ten przykład, maluję się mniej więcej od 16 roku życia, ale dopiero niedawno zrozumiałam jak ważny jest dla perfekcyjnego makijażu odpowiednio dobrany podkład czy baza pod cienie. I właśnie owej bazy będzie dotyczyło kolejne jesienne marzenie. Nikogo, kto spędził chociaż jeden dzień, przeglądając urodowe filmy w Internecie, nie zdziwi moje platoniczne zamiłowanie do marki Urban Decay. Oryginalna baza pod cienie tej firmy została już rozsławiona na wszystkie strony świata. Że niby taka cudowna, trwała i wydajna! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie te pieniądze… za 10ml tubkę kosmetyku, zapłacić musimy około 100 zł. No cóż… marzę!


2. Książki

W moim przypadku literatura to temat rzeka! Mogłabym czytać wszystko, zawsze i wszędzie, zatem wybranie kilku najważniejszych marzeń z tej kategorii jest ogromnym problemem. Postaram się jednak ograniczyć do 100 najbardziej pożądanych tytułów wydawniczych...Nie! mam nadzieję, że nie każecie mi tego robić, książkowe wynurzenia zajęłyby kolejne kilkadziesiąt postów. Powracając jednak do jesiennej wishlisty, czytelniczym marzeniem i artykułem pierwszej potrzeby jest najnowsze ilustrowane wydanie Harrego Pottera. Od dziecka jestem wielką fanką świata wykreowanego przez K.J. Rowling. Niestety jak do tej pory nie udało mi się zebrać całej kolekcji na swojej półce. Możecie sobie więc wyobrazić moje szaleństwo, kiedy dowiedziałam się, że po piętnastu latach od premiery pierwszej części przygód czarodzieja ukaże się wydanie z przepięknymi ilustracjami autorstwa Jima Kay (część z nich już obiegła Internet i są naprawdę śliczne!). Książka, tak jak jej poprzedniczki jest oczywiście dystrybuowana nakładem wydawnictwa Media rodzina, a jej cena wynosi 59 zł. Czy to dużo? Na pewno tak, ale w Hogwarcie, pieniądze nie mają przecież żadnego znaczenia. Muszę Wam zdradzić, że rozpoczęłam już realizację tego marzenia i oczekuję na swój wyjątkowy egzemplarz... Mam nadzieję, że nie pożałuję!


3. Biżuteria

Jak wiecie, albo i nie wiecie na przed wakacjami dostałam od rodzinki bransoletkę Pandora - no i przepadłam! Od tej pory inna biżuteria może dla mnie nie istnieć, swoje cudeńko noszę cały czas i nie zamierzam się z nim rozstawać. Aktualnie jestem na etapie zbierania nowych charmsów. Ta zabawa niestety nie należy do najtańszych, a ja chciałabym aby noszona przeze mnie biżuteria jak najwierniej odzwierciedlała mnie samą. Oprócz modułowych bransoletek, firma proponuje również przepiękne pierścionki, które wprost idealnie wyglądałyby na moim palcu. Tak więc biżuteryjne marzenie na najbliższe kilka miesięcy to Pandora, Pandora i jeszcze raz Pandora!


4. Elektronika

Z natury jestem gadżeciarą, lubię otaczać się funkcjonalnymi przedmiotami o nowoczesnym wyglądzie. Kocham również wszelkiego rodzaju elektronikę! W dobie rozwoju technologicznego, kiedy świat pędzi na przód z prędkością dźwięku, nie wyobrażam sobie życia bez telefonu czy komputera. Jak większość ludzi korzystam z tych dobrodziejstw, każdego dnia, w szkole, w pracy i dla przyjemności. Nagromadzenie większej ilości dokumentów, zdjęć i innych plików na laptopie, skłoniło mnie do kolejnego marzenia, a mianowicie zakupu przenośnego dysku zewnętrznego. Jest to idealne rozwiązanie dla wszystkich, którzy tak jak ja lubią archiwizować swoje życie w formie elektronicznej. Taki dysk pomieści wszystkie nasze wspomnienia oraz niezbędne informacje, dzięki czemu będą one zawsze pod ręką i nigdy się nie zgubią.


Od dłuższego czasu chciałabym również stać się posiadaczką tabletu. Wiem, że swoisty szał na te urządzenia już dawno minął, ale moim zdaniem w dalszym ciągu jest to idealna alternatywa dla laptopów. Obecnie za pomocą dobrego sprzętu można zrobić wszystko - przeglądać strony internetowe, słuchać ulubionej muzyki, oglądać filmy, uwieczniać najważniejsze wydarzenia z życia i to w całkiem dobrej jakości, a także tworzyć dokumenty. Jest to więc nowoczesne centrum dowodzenia, które dzięki niewielkim rozmiarom i wadzę możemy zabrać ze sobą wszędzie. Wszystkie te argumenty bardzo do mnie przemawiają, niestety mimo upływu czasu ceny najlepszych marek nadal są wysokie, co skutecznie powstrzymuje przed zakupem. Jak to mówią nigdy nie mów nigdy, zatem czekam na swój wymarzony tablet - może będzie to Sony Xperia Z4?


5. AGD

Pewnie dziwi Was obecność tej kategorii w Wishliście, ale cóż... czasem trzeba zadbać do zdrowe odżywianie. Nigdy nie byłam dobrym materiałem na testowanie diet odchudzających. Oczywiście jak większość kobiet chciałabym poprawić w swojej sylwetce to i owo, jednak nie za wszelką cenę. Ostatnio zainspirowana YouTubem, w padłam na pomysł zakupu blendera kielichowego. Jestem bardzo na bakier z owocami, jem ich mało i tylko wybrane gatunki. Uwielbiam np. maliny oraz słodkie borówki amerykańskie i mandarynki - żadnych jabłek, śliwek czy gruszek. Kto wie, może za pomocą własnoręcznie zrobionych koktajli i smoothie, uzupełniłabym swoją dietę o większą ilość owoców. Przeglądając strony internetowe natrafiłam na kilka ciekawych blenderów, m.in. Bosch MMB11R2 - co o nim sądzicie? 


Mam nadzieję, że Wy również stworzyliście swoje Wishlisty i sukcesywnie je realizujecie. Jeśli nie, może ten wpis zainspiruje kogoś do takiego kroku. Twórzcie śmiało, a także dzielcie się przemyśleniami, marzenia przecież nic nie kosztują! Zapraszam również do polubienia profilu MŚK na Facebooku - Mały świat kobiety Komentujcie, rozmawiajcie i bądźcie na bieżąco z nowościami na blogu. 

Do miłego :)

niedziela, 27 września 2015

"Brudny świat" - recenzja

Witajcie kochani!

Wiem, że strasznie długo mnie nie było, ale cóż... życie ostatnio mknie z prędkością światła i ani się obejrzałam, a już mamy koniec miesiąca. Szczerze, mam ochotę skopać sobie pośladki za brak odzewu przez ten cały czas, ale niestety nie mogę. Od dziś obiecuję pojawiać się tu dużo częściej jeśli tylko znajdą się tematy godne opisania. Przechodząc jednak do sedna dzisiejszej notki, przybyłam tutaj z subiektywną opinią na temat książki autorstwa Pani Agnieszki Lingas-Łoniewskiej pt., "Brudny świat"



Niezwykle rzadko sięgam po literaturę obyczajową z rodzimego rynku wydawniczego. Odkąd pamiętam przeczytałam może trzy pozycje polskich autorów i to jeszcze za czasów, tzw wczesnej podstawówki. Nie dzieje się tak dlaczego, że Polacy nie umieją pisać - wręcz przeciwnie mamy wielu współczesnych literatów, odnoszących ogromne sukcesy. Ja po prostu nie spotkałam jeszcze takiego, który zachwyciłby mnie swoim piórem.

Nie da się ukryć, że z lekturą tej właśnie książki miałam jeszcze jeden bardzo poważny problem, a mianowicie historia ta opowiadała kiedyś losy zupełnie innej pary i każdy szanujący się fan wampiryzmu literackiego oraz powstałych na jego kanwie publikacji po prostu musiał ją znać - no inaczej nie wypadało. Oczywiście ja również poddałam się temu czarowi. Moje przywiązanie do tamtejszych imion bohaterów, a także całej tej fantazyjnej otoczki okazało się tak wielkie, iż nie wyobrażałam sobie, by można cokolwiek w tej powieści zmienić. Gdy "Brudny świat" ukazał się zatem w formie papierowej jako historia losów Tommy'ego i Kate, obiecałam sobie, że nigdy po nią nie sięgnę. Zwyczajnie pragnęłam, aby na zawsze została dla mnie fanfictionem, przeczytanym na jednym z forów internetowych. Ktoś stwierdzi: Jesteś głupia, przecież to tylko imiona, historia w dalszym ciągu pozostała taka sama. Otóż dla mnie nie jest to takie proste - każde imię nadaje człowiekowi (także temu wykreowanemu na potrzeby literatury) pewien charakter, jest jego własnością i znakiem rozpoznawczym. Potrafi uzbroić człowieka w siłę, ale również może pozostawić go zupełnie bezbronnego. Jeśli o to chodzi, nie róża nie pachniałaby tak samo gdyby nazywano ją fiołkiem. Imię ma zatem niewyobrażalną moc i sądzę, że ludzie powinni przywiązywać do niego większą wagę. Tak więc, proszę mi wybaczyć Pani Agnieszko, ale dla mnie Tommy już zawsze będzie miał twarz pewnego rudowłosego wampira z artystycznym bałaganem na głowie. No ale my nie o tym!

Swój egzemplarz powieści otrzymałam parę miesięcy temu od przyjaciółki - oczywiście przyjęłam, bo książkowych prezentów nigdy za wiele. Jakiś czas czekał grzecznie na półce, aż uporam się z własnymi uprzedzeniami. Dziś, kiedy tak czy inaczej dorosłam do lektury, mogę powiedzieć tylko jedno - dziękuję Alice!
Brudny świat to napisany współczesnym, prostym (ale nie prostackim) językiem dramat, opowiadający o spotkaniu i miłości dwojga ludzi. Spotkaniu, które wszystko zmieniło oraz miłości nie mającej prawa bytu. Jak to zwykle w bajkach bywa poznali się, pokochali, a każdy ich dzień ociekał szczęściem. Życie jednak nie ma nic wspólnego z bajką. O czym Agnieszka Lingas-Łoniewska szybko nam przypomina. Z pozoru skrajnie różnych bohaterów łączy więcej niż mogłoby się wydawać. Oboje zmagają się z teraźniejszością i uciekają od przeszłości, która nieubłaganie depcze im po piętach. Czy dadzą szansę rodzącemu się uczuciu? A może brudny świat lęków, zbrodni i niedokończonych spraw pochłonie ich bez reszty? Przekonajcie się sami, czytając tę właśnie powieść.

Myli się ten kto porównuje "Brudny świat" do miłosnego wyciskacza łez. To zdecydowanie coś więcej historia z morałem, pozostającym w pamięci na długi czas. Zastanówmy się jak wiele zależy od ludzi, których spotykamy na swojej drodze każdego dnia? Na ulicy, w tramwaju, sklepie czy bibliotece są ludzie mający wpływ na nasze życie. Tylko my decydujemy jak blisko pozwolimy im podejść. Wszystkich zastanawiających się kiedyś "ile dla mnie samego znaczy drugi człowiek", zapraszam zapraszam do zapoznania się z lekturą. 

Źródło cytatu: A. Lingas-Łoniewska "Brudny świat"
Już pod koniec października w księgarniach kolejna świetnie zapowiadająca się powieść autorki pod tytułem Skazani na ból. Czekam z niecierpliwością!

Do miłego :)

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Ulubieńcy wakacji 2015.

Witajcie!

Wakacje nieubłaganie dobiegają końca. To właściwie ostatni dzień, więc przyszedł czas na ulubieńców. Jak zauważyliście, nie tworze ich co miesiąc, ponieważ mam w zwyczaju przywiązywać się do rzeczy. Jeśli coś mi się podoba, łatwo z tego nie rezygnuję na korzyść czegoś innego. Wakacje to jednak taki okres w ciągu roku, kiedy nasza (a przynajmniej moja) rutyna ulega zmianie. Poznajemy nowe miejsca, ludzie czy smaki. Mamy również nieodpartą potrzebę zmian, doświadczania, sprawdzania, testowania. Nie inaczej było w moim przypadku, dlatego zapraszam na ulubieńców lipca i sierpnia.

Post ten chciałabym podzielić na kilka głównych kategorii, a mianowicie: makijaż, zapach, film i muzyka, książka, jedzenie oraz wydarzenie z życia. W każdej z nich znajdzie się maksymalnie trzech ulubieńców, bez których nie wyobrażałam sobie minionych wakacji. O większości rzecz jasna możecie już przeczytać na blogu, bo dzielę się tutaj z wami wszystkim, wokół czego kręci się mój świat. Nie przedłużając przejdźmy zatem do pierwszej grupy, ponieważ jest tego trochę.

Makijaż



W miesiącach letnich stawiałam na minimalizm w makijażu i na mojej twarzy gościły zwykle tylko trzy produkty. Krem BB Garnier dla wyrównania kolorytu cery i przykrycia niedoskonałości, o którym więcej możecie przeczytać tutaj: Garnier BB Cream Miracle Skin Perfector - lekki krem koloryzujący. Obecnie mam wariant przeznaczony dla skóry tłustej i mieszanej i różni się on oczywiści konsystencją oraz tym, że nie pozastawia na buzi, takiej wilgotnej, nawilżającej poświaty. Wręcz przeciwnie idealnie ją matuje i pozostawia i zapobiega błyszczeniu. Drugim produktem jest tusz do rzęs Maybelline Lash Sensational. Właściwie trafił on do mnie z polecenia koleżanki, która nagrała świetną recenzje tego kosmetyku na Youtube. Po obejrzeniu filmiku, stwierdziłam, że ja również muszę go wypróbować i nie zawiodłam się.Ostatnią rzeczą w kategorii makijaż, jest moja ukochana pomadka z Golden Rose, Velvet Matte w odcieniu 02. Towarzyszyła mi po prostu wszędzie, czy to spotkanie ze znajomymi przy kawie czy rodzinne przyjęcie, zawsze idealna i niezastąpiona. Więcej o mojej mini kolekcji szminek GR Velvet Matte w oddzielnym wpisie. Golden Rose Velvet Matte - pomadkowy ulubieniec. To trio stanowiło cały mój wakacyjny makijaż. Czasem jeszcze pojawiał się jakiś cień na powiekach lub kredka na linię wodną, ale naprawdę sporadycznie.

Zapach


Tak jak w przypadku makijażu, jeśli chodzi o zapach, również wybrałam coś lekkiego i zwiewnego. Były to zachwalane już na blogu mgiełki od Victoria’s Secret. "Lost in fantasy” oraz "Fantasies Beach", czyli brazylijska orchidea z kiwi, a także kaktus z nutą morskiej soli to moim skromnym zdaniem najlepszy wybór na lato! Lekkie, odrobinę słodkie i cudownie pachnące, czego chcieć więcej? Po dodatkowe informacje odsyłam tutaj Mgiełki Victoria's Secret - pachnąca alternatywa na upalne lato.

Film i muzyka


Nie mam niestety filmu, który z czystym sumieniem mogłabym Wam polecić. W czasie wakacji oczywiście obejrzałam ich kilka, ale żaden jakoś mnie szczególnie nie zachwycił. Na swoją kolej do obejrzenia czeka jeszcze "Jobs", "Baby blues" oraz "Gwiazd naszych wina". Jeśli widzieliście, któryś z nich, dajcie znać czy warto. Co się natomiast tyczy muzyki, dla nikogo już chyba nie jest tajemnicą (bo trąbiłam o tym gdzie tylko się dało), że absolutnym odkryciem ostatnich miesięcy jest Soundtrack z filmu "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Ta płyta po prostu podbiła moje serce od pierwszych dźwięków i słucham jej na okrągło! Nie będę się tu więcej rozpływać, bo o krążku powstała rzecz jasna osobna notka. "50 twarzy Greya" (soundtrack) - Fify Shades of...Music. Zapraszam również do przeczytania pozostałych „grejowych” wpisów.

Książka


Kochani wstyd się przyznać, ale ja – mól książkowy, który potrafi ogarnąć kilkusetstronicową powieść w parę godzin- przeczytałam przez ostatnie dwa miesiące tylko jedną książkę! Tak wiem… słabo, ale zawsze coś. "Brudny świat" to historia stworzona przez Panią Agnieszkę Lingas-Łoniewską. Opowiada ona o losach miłości i związku Tommy’ego Cordell’a oraz Kati Russell. Jednym słowem burzliwe życie z muzyką w tle. Fani serii pt. „Zmierzch” mogą kojarzyć fabułę, z FanFicton o tym samym tytule, umieszczonego na pewnym forum. Bardziej szczegółowa recenzja miała pojawić się już na początku sierpnia, ale co tu dużo mówić, zawaliłam sprawę. Tych, którzy chcą poznać moją opinię na temat tej książki, proszę o cierpliwość…

Jedzenie



Nie martwcie się nie zamierzam zamieszczać tu całego wakacyjnego menu z podziałem na dni i godziny oraz adnotacją "Co jedzą blogerzy". Jak zwykle przez okres wakacyjno-letni, królowała u mnie czekolada Milka Oreo, oczywiście im większa tym lepsza. Najsłodsza, najsmaczniejsza, po prostu najlepsza! I niech się schowają wszystkie Wedle czy Goplany… Smakowym ulubieńcem lata są również lody Magnum w białej czekoladzie – pycha! Poza tym na moim stole często królowały świeże owoce, a wśród nich maliny i borówki amerykańskie.

Wydarzenie z życia


Cóż wydarzyło się w te wakacje? Mogę wspomnieć o dwóch najważniejszych rzeczach. Jak wiedzie na początku lipca wyjechałam na krótki urlop do Dziwnówka i niewątpliwie był to najlepszy czas od bardzo, bardzo dawna. Przez te kilka dni naprawdę udało mi się wypocząć po obronie i trudach całego roku. Cudowna pogoda oraz kompletny brak obowiązków pozwoliły zmobilizować się do kolejnych działań. Na pewno wrócę tam w następne wakacje. Link. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o czymś jeszcze. Ma początku tego miesiąca odbyły się bowiem chrzciny mojego malutkiego siostrzeńca. Była to mała, rodzinna uroczystość w gronie najbliższych, ale wspomnienia pozostaną na zawsze.

To by było na tyle, jeśli chodzi o wakacyjnych ulubieńców roku 2015. Mam nadzieję, że Wy również macie co wspominać. Wszystkim uczniom z okazji 1-go września życzę siły i wytrwałości na nadchodzące 10 miesięcy. Uczcie się, odkrywajcie i doświadczajcie, pamiętając to co było oraz będąc otwartym na to co nadejdzie. W końcu niedługo znów przyjdą wakacje!

Do miłego :)


czwartek, 13 sierpnia 2015

Gąbeczka Inglot Pro Blending Sponge - dla naturalnego piękna twojej twarzy.

Hey!

Pora trochę zmienić klimat. Upały znów powróciły nad Polskę. I dobrze, przecież w dalszym ciągu mamy lato! Chciałam podziękować wszystkim tym, którzy utrzymują ze mną kontakt za pośrednictwem Bloga oraz Facebooka – jesteście wspaniali, a Wasze komentarze i opinie niezwykle motywują do dalszej pracy. Pozostałych zapraszam na fejsbukowy profil MŚK, tam zawsze dzieje się więcej. Ostatnie, Grey’owe posty cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem, co oznacza, że lubicie takie serie i na pewno wezmę to pod uwagę podczas tworzenia przyszłych notek. Dziś natomiast przybywam z postem na temat aplikatora do podkładu Inglot Pro Blending Sponge. Od dawna zastanawiałam się nad przetestowaniem popularnych gąbeczek do makijażu. Oryginalny Beautyblender odpadał, bo wydanie 90 złotych na kawałek tworzywa, który na dodatek trzeba wymieniać co 3-6 miesięcy, nie wchodziło w grę. Szukałam zatem odpowiednika, wykazującego identyczne lub chociaż zbliżone właściwości w niższej cenie.


Podczas ostatnich zakupów w Inglocie moją uwagę przykuło kolorowe jajeczko Pro Blending Sponge, które sugestywnie „wdzięczyło” się na wystawie. Cena: 49 złotych – zgoda, również nie mało, ale zawsze to jakaś oszczędność.  Ponadto dziewczyny na YouTube zachwalały produkt, mówiąc, że dzięki nie mu, makijaż nabra nowego wymiaru. Postanowiłam zaryzykować – w końcu, gdyby coś było nie tak, zawsze mogę odłożyć go do szuflady. Spośród kilku opcji kolorystycznych wybrałam odcień morskiej zieleni. Z tego co pamiętam dostępne, były jeszcze różowe, żółte, czerwone i czarne.



Gąbeczka ma oczywiście kształt jajka z zaostrzonym czubkiem – niemal identycznie jak oryginalny Beatyblender. Zbudowana jest porowatego, delikatnie sprężystego materiału, pozbawionego lateksu. Tak przynajmniej zapewnia producent. Aplikator idealnie nadaje się do nakładania płynnych kosmetyków, a więc wszelkiego rodzaju podkładów, kamuflaży czy kremów typu BB. Szpiczasty koniec jest wręcz stworzony do umiejscawiania korektora pod oczami czy w trudno dostępnych miejscach okolic nosa i ust. 

Jak wszystkie tego typu akcesoria, Pro Blending wymaga zmoczenia przed każdym użyciem. Pod wpływem wody gąbka zwiększa swoją objętość około 2 razy. Dzięki temu korzysta się z niej bardzo wygodnie, ponieważ można objąć znacznie większy obszar twarzy. Oprócz tego mokry aplikator wchłania znacznie mniej kosmetyku i jest niezwykle przyjemny dla skóry, zapewniając jej efekt chłodzenia.


Ze względów higienicznych aplikator wymaga czyszczenia po każdym wykorzystaniu. Zarówno Pro Blending, jak i swoje pędzle do makijażu myję za pomocą mydła hipoalergicznego. Wszystkie zanieczyszczenia domywają się dość dobrze, chociaż już po pierwszym czyszczeniu zauważyłam na strukturze gąbki spore zaciągnięcia. Powstały one pewnie w wyniku tarcia. Wielkim minusem jest dla mnie trudność w wyciskaniu nadmiaru wody. Produkt jest miękki i sprężysty, ale kiedy „napije” się wody, z dużym trudem ją oddaje. Musiałam się nie źle namęczyć, żeby dobrze go wycisnąć. Poza ty bardzo długo schnie. Po 12 godzinach suszenia nadal był lekko wilgotny. Być może za bardzo go zmoczyłam?

Podsumowując: Owszem, Inglot Pro Blending Sponge jest na pewno fajnym gadżetem. Oszczędzi czas, który przeznaczamy na makijaż twarzy, pozostawiając na niej naturalne, delikatne krycie. Równo rozprowadza podkład, zapobiegając smugą czy plamom. Nadaje się do wielu rodzajów kosmetyków i naprawdę przyjemnie się użytkuje. Nie stanowi jednak przyrządu, bez którego nie będziecie mogły się obejść. Przy odrobinie pracy podobny efekt można osiągnąć za pomocą pędzla. Nie mniej, bardzo lubię go używać – zwłaszcza latem, kiedy zapotrzebowanie na pełne krycie jest u mnie ograniczone. Nakładam jedną cienką warstwę kremu BB z Garniera i lecę na miasto. Wiecie jak jest...

Trzymajcie się i do następnego :)

czwartek, 6 sierpnia 2015

"50 twarzy Greya" (soundtrack) - Fify Shades of...Music.

Witajcie kochani!

Przed Wami ostatni już wpis inspirowany "Pięćdziesięcioma twarzami Greya". Boże, piszę tak, jakby naprawdę było się czym zachwycać...Inspirować to może Szekspir albo Picasso, a nie Grey! Rzeczywiście, analizując książkę oraz film, nie ma zbytniego punkt zaczepienia. W tym miejscu odsyłam do dwóch poprzednich wpisów. Przyznaję jednak, że trochę się uparłam na Szarego. No bo przecież w całej tej beznadziejności musiało istnieć coś pozytywnego, coś co choćby w małym stopniu tłumaczyło wszechogarniające szaleństwo? Przynajmniej taką miałam nadzieję. A że nadzieją, jak wiadomo jest matką głupich, ja również z uporem wojowniczego żółwia ninja drążyłam temat, poszukując odpowiedzi. I co? I nić… Historia marnie napisana, erotyk z tego żaden, a film – cóż, poniżej przeciętnej. Czyli wszystko tak jak się tego spodziewałam Czy to możliwe, żeby "Pięćdziesiąt twarzy Greya" było, aż tak beznadziejne? Kiedy już powoli godziłam się z faktem, że zostałam pokonana i spisywałam Christiana na straty, koleżanka podesłała mi kilka utworów z filmowego Soundtracku. Niech żyje Youtube! Odsłuchałam dla przysłowiowego świętego spokoju, nie wiążąc z tym już większych nadziei. I wsiąkłam tak głęboko jak to tylko możliwe! To była miłość od pierwszych dźwięków. Jedyne co mogłam zrobić, to zamówić w empik.com całą płytę. Skoro te kilka piosenek okazało się tak do mnie przemawiać, dalej mogło być już tylko lepiej.


Nie pomyliłam się! Cały krążek utrzymany został w klimacie delikatnych, kobiecych ballad. Trochę taki Chillout Pop przeznaczony tylko dla dziewczyn, chociaż myślę, że słuchacze płci męskiej również znajdą coś dla siebie. Mam wrażenie że dobór wykonawców i utworów na płytę absolutnie nie był kwestią przypadku, Każdy z osobna brzmi fantastycznie, a razem tworzą dopełniającą się kompozycję. O tym, że życie nie istnieje bez miłości, natomiast miłość nie może się obejść bez radości, pożądania oraz szczęścia, ale i odrobiny bólu czy strachu. Wszystko to prawda stara jak świat, a mimo to warta ciągłego przypominania.



Soundtrack mieści 16 utworów, większość z nich to kompozycje takich sław jak: Annie Lennox, Laura Welsh, Jassie Were, Beyonce czy Sia. Nazwiska mówią same za siebie, nie trzeba chyba niczego więcej dodawać. Osobistym zaskoczeniem było również wykorzystanie piosenek zespołu The Rolling Stones czy samego Franka Sinatry – niezły prezent dla koneserów. Oprócz dzięki płycie odkryłam również, wielu świetnych muzyków, o których wcześniej nie dane mi było słyszeć m.in. The Wekeend czy Skylar Grey – myślę, że dzięki muzyce z Pięćdziesięciu twarzy Greya, przyjrzę się ich twórczości o wiele dokładniej. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o dwóch utworach instrumentalnych, stworzonych specjalnie na potrzeby soundtracku. Skomponował je nie kto inny jak przecudowny i niezwykle utalentowany Danny Elfmann. Jak więc widzicie krążek ten to istny kociołek rozmaitości sygnowany znanymi nazwiskami i naprawdę świetnymi kawałkami. Gdyby ktoś z Was zapytał, który z nich podoba mi się najbardziej, miałabym olbrzymi problem z jednoznacznym wskazaniem. Cała płyta niezwykle wpasowała się w mój gust muzyczny, a słuchanie jej to czysta przyjemność.


Teraz już wiem, że fenomen Greya w taki czy inny sposób może opanować każdego. Nie neguję, ani nie oceniam tych, który z zapartym tchem czytali książki czy oglądali film, naprawdę każdy niech robi to co sprawia mu największa przyjemność. Mnie to zwyczajnie nigdy nie kręciło i już pewnie nie zakręci. Chociaż w dalszym ciągu utrzymuję, że Jamie Dornan jest nader interesujący, wolałaby jednak oglądać go w nieco innym wydaniu. Soundtrack natomiast bezapelacyjnie stanowi najlepszy element całego tego szaleństwa i obecnie funkcjonuje w moim umyśle w całkowitym oderwaniu od Greya. Niemiej polecam zarówno fanom jak i krytyką, ponieważ razem z płytą otrzymujemy godzinę naprawdę dobrej muzyki. Tym bardziej, że w Empik.com trwa promocja i możecie nabyć ten krążek za jedyne 19 zł. Grzech nie skorzystać!


Na koniec zamieszczam listę utworów oraz kilka linków na zachętę.

Lista utworów:

1. "I Put A Spell On You (Fifty Shades of Grey)" - Annie Lennox
2. "Undiscovered" - Laura Welsh
3. "Earned It (Fifty Shades Of Grey)" - The Weeknd
4. "Meet Me In The Middle" - Jessie Ware
5. "Love Me Like You Do" - Ellie Goulding
6. "Haunted (Michael Diamond Remix)" - Beyoncé
7. "Salted Wound" - Sia
8. "Beast Of Burden" - The Rolling Stones
9. "I'm On Fire" - AWOLNATION
10. "Crazy In Love (2014 Remix)" - Beyoncé
11. "Witchcraft" - Frank Sinatra
12. "One Last Night" - Vaults
13. "Where You Belong" - The Weeknd
14. "I Know You" - Skylar Grey
15. "Ana And Christian" - Danny Elfman
16. "Did That Hurt?" - Danny Elfman.





Do miłego :) 

sobota, 1 sierpnia 2015

"50 twarzy Greya" (film) - historia niewykorzystanego potencjału.

Witajcie kochani!

Ostatnio groziłam, że na blogu pojawi się więcej Greya! Tak wiem, groźby są karalne, ale cóż… nie ma zabawy bez ryzyka. Pora zatem na kolejny wpis z cyklu „Pięćdziesiąt twarzy porażki”. Spokojnie nie będzie ich aż tyle, obiecuję. Po niewątpliwym sukcesie książki, E. L. James postanowiła chwycić dobrą passę za ogon i sprzedać prawa do jej ekranizacji. Świat oszalał ze szczęścia – Grey na dużym ekranie, to musiał być sukces. Rzeczywiście był, ucieleśnienie marzeń kobiet na całym świecie stało się faktem. W kinach na terenie Polski, film pojawił się 14 lutego 2015 – cóż za wymowna data, naprawdę lepszej nie można było wybrać. Stało się, spragnione wrażeń dziewczyny tłumnie pognały do kin, ciągnąć przy tym za krawaty swoich partnerów, narzeczonych, mężów, czy Bóg jeden wie kogo jeszcze. A oni? No cóż nie mieli wyboru, przecież przez jeden film nie położą na szali dobrze prosperującego związku, prawda? Zatem grzecznie, niczym wykastrowane Owczarki niemieckie, poczłapali za swoimi paniami wprost w paszczę lwa. Dosłownie!


Film wyreżyserowała Sam Teylor-Johnson znana m.ni z produkcji pt. „John Lennon. Chłopak znikąd”. Po wielu miesiącach spekulacji, kto wcieli się w role Greya i Any, angaż otrzymali Jamie Dornan (Christian Grey) oraz Dakota Johnson (Anastasia Steel). Ponadto ekranizacja 50 twarzy Greya pochłonęła budżet rzędu 40.000.000 $ - ni to dużo ni to mało jak na tego typu adaptację.


Co się tyczy fabuły oraz gry aktorskiej, cóż nie można spodziewać się cudów! Książka to typowy przykład grafomaństwa, a więc i film powstały na jej podstawie, nie może wznieść się na wyżyny. Rzeczywiście nie było żadnego zaskoczenia, lekko ponad 2 godziny potwornej nudy, nic więcej. Postać Anastasi grana przez Dakotę Johnson idealnie wpasowała się w powieściowy klimat. Typowa prowincjonalna dziewuszka, która przybyła do wielkiego miasta studiować literaturę angielską. W poprzednim poście napisałam, że była dziennikarką, wybaczcie mój błąd. Więc wiodła sobie nasza Ana spokojny, studencki żywot, aż tu nagle dnia pewnego pojawia się Grey! Cicha, zakompleksiona i pozbawiona własnego zdania na jakikolwiek temat, oczywiście zakochała się w Prezesie, gdy tylko ten powiedział „Dzień dobry”. Nie było w tym nic dziwnego, przecież książkowa Anastasia właśnie tak się zachowywała. Dakota jedynie starała się wiernie oddać postać, chwilami może aż nazbyt wiernie…. Jedynie co mogło denerwować widza to mimika aktorki. Czasem przypominała zagubionego pudla po przeszczepie górnej wargi, innym razem wygląda jak dziecko pozbawione pełni władz umysłowych. W miarę ewolucji postaci, gra aktorska również nabiera kolorytu. Ana staje się bardziej pewna siebie i wygadana, ośmiela się nawet stawiać warunki. Dakota ma zatem więcej możliwości, aby pokazać swój kunszt aktorski. Kiedy w scenie negocjacji umowy, wydaje się tak odważna i zdeterminowana, daleko jej jeszcze do ideału wyzwolonej, samostanowiącej kobiety. Widź jednak wie, że to pierwszy, a zarazem ostatni moment, kiedy może oglądać ją w takim wydaniu. Gesty i miny w dalszym ciągu pozostawiają wiele do życzenia, nadając całej produkcji groteskowego charakteru.


Christian Grey to ucieleśnienie marzeń o mężczyźnie – przystojny, bogaty, zaradny i wysportowany, a do tego mroczny oraz tajemniczy. Która z nas nie marzyła, żeby prezes dużej, dobrze prosperującej firmy podjechał pod dom lśniącym Audi i zabrał na wystawną kolację lub podróż własnym helikopterem? Cóż jednak, kiedy z tych wojaży nic nie wynika? Pierwotnie podobnie jak w książce postać Greya miała być o wiele bardziej tajemnicza i złożona, a jej losy wielowątkowe. W konsekwencji widzimy jednak skrzywdzonego przez życie bogacza o chłopięcej mentalności. Christian lubi otaczać się drogimi zabawkami i pięknymi kobietami. Ucieka przy tym od jakiejkolwiek odpowiedzialności za siebie czy innych oraz podejmowania ważnych decyzji. Scenarzysta silił się na ukazanie go jako rasowego dewianta, sadysty, wszystkie wysiłki spełzły jednak na niczym, ponieważ Jamie Dornan nie potrafił odegrać swojej roli. Zdawał się być zawstydzony i przerażony ogromem beznadziejności jaką musi właśnie odgrywać. Swoją drogą wcale mu się nie dziwię!


Jednym z głównych zarzutów względem "Pięćdziesięciu twarzy Greya" była swoista drętwość między aktorami. W filmie nie zabrakło scen w których główni bohaterowie uprawiają seks, naliczyłam ich aż osiem i szczerze były to najgorsze momenty w całej fabule. Dakota i Jamie oczywiście bardzo się starali pokazać drzemiące w nich pożądanie, ono jednak musiało spać głęboko, bo przez 2 godziny w ogóle nie dawało o sobie znać. Aktorzy nie byli w stanie zaczarować sobą widza, zwyczajnie brakowało między nimi chemii. Sceny w Czerwonym pokoju sprawiały, że chciało się śmiać, a szkoda bo było on naprawdę zacnie wyposażony. Ech… miałam nadzieję na coś naprawdę ciekawego, a tym czasem największe wynaturzenia Christiana sprowadzały się jedynie do wiązania, zakrywania oczu oraz wymierzania klapsów. Wielkie brawa Panie Dominator! Jakby tego było mało, naga Anastasia leżała na łóżku lub wisiała u sufitu i wiła się w oczekiwaniu – dobrze, że chociaż zgoliła włosy łonowe…Tak, Tak serio! Jak widzicie wyżyny aktorstwa to, to nie były, trudno się więc dziwić, że i chemii zabrakło. Swoją drogą ciekawe ile im za to zapłacili? Gdyby cały świat miał oglądać moją dupę oraz piersi i to w tak żenującej oprawie, żądałabym milionów. Setek milionów!


Ponad miesiąc temu film "Pięćdziesiąt twarzy Greya" został wydany na Blu-ray i DVD, media głosiły „Kup edycję rozszerzoną, zawierającą alternatywne zakończenie”. Skusiłam się, mając nadzieję zobaczyć coś ponad to co już widziałam. Czekam, Ona prosi: „Pokaż mi jak może być najgorzej”. On jej na to: „Jesteś pewna?” Bije ją paskiem 6 razy, ona płacze, krzyczy że nigdy więcej. O co chodzi, przecież przed chwilą sama chciała… Scena w windzie, on winny, ona skrzywdzona, drzwi się zamykają. Myślę sobie: „ohoo zaraz coś się wydarzy” No nie wiem, wyleci z tej piekielnej windy, przytuli go, przebaczy, a tu nic! Ona płacze, on przypity… i napisy końcowe! No kurde, gdzie tu alternatywa?! Samo tłumaczenie na język polski nie było najgorsze, chociaż nie dokładne. Nie zabrakło też typowych językowych smaczków. Mało nie zrzuciłam laptopa, kiedy Christian chcąc najpewniej wyglądać na wyluzowanego, powiedział do Anastasi: „do zoba bejbiczku”. Hehe! Czy to nie straszne? Szanowany Pan prezes i „do zoba bejbiczku”? Boże, gdyby jakiś mężczyzna zwrócił się do mnie z takim tekstem, naprawdę umarłabym ze śmiechu. Prawdę mówiąc reszta dialogów za bardzo nie odbiegała od książki, czyli była równie tragiczna. Naprawdę współczuję lektorowi, który musiał to odczytywać, chociaż i tak miał o wiele prostsze zadanie, niż Pani Joanna Koroniewska podczas tworzenia audiobooka.


Szukając pozytywów w beznadziejności, muszę zwrócić uwagę na Jamie’ego Dornana. Mówcie co chcecie, ale nie da się ukryć, że jest przystojny…nawet bardzo przystojny. No dobra może przesadzam, jednak wygląda dużo lepiej niż np. Robert Pattinson. Z taką aparycją niewątpliwie szybko stanie się bożyszczem tłumów, o ile już nim nie jest. Mam jednak wrażenie, że podczas wywiadów aktor wydaje się przytłoczony sukcesem Pięćdziesięciu twarzy Greya. Może już żałuje, że wziął udział w tym całym cyrku? Żona aktora ponoć kategorycznie odmówiła obejrzenia filmu. Nic dziwnego, w końcu oglądanie męża, który na wielkim ekranie uprawia seks z inną kobietą, na pewno nie jest szczytem marzeń. Wiadomo, że wszystko jest udawane i sztuczne, ale mimo wszystko pozostaje ukłucie zazdrości. Poza tym żadna z nas pewnie nie chciałaby, aby cały świat ślinił się na widok nagiego ciała naszego ukochanego. Cóż… taka praca i należy pogodzić się z jej niedogodnościami. Na pewno miliony kobiet zazdroszczą jej takiego mężczyzny. Osobiście trzymam kciuki za karierę Jamie’go i jeśli obejrzę kolejne części "Pięćdziesięciu twarzy Greya", to tylko ze względu na niego.

Trzymajcie się ciepło :)

sobota, 25 lipca 2015

"50 twarzy Greya" (książka) - o jeden most za daleko.

Hey!

Wiem, że w Internecie krążą już miliony opinii na temat tej książki i większość z nich wcale nie jest pochlebna. Wiem też, iż nie jest to może najlepszy wybór na pierwszą recenzje książkową, ale to co teraz robię, stanowi część większego projektu. Pięćdziesiąt twarzy Greya to książka napisana przez Erike Mitchell, tworzącą pod pseudonimem E L Smith. Pozycja ta na przestrzeni kilku ostatnich lat święciła triumfy na literackich listach bestselerów. Podbiła serca wielu kobiet na całym świecie. Wszystkie one chciały chociaż na chwilę być jak Anastiasia Steel. Szczerze mówiąc jeszcze przed premierą byłam bardzo ciekawa co z tego wszystkiego wyjdzie. Jako wielka fanka literatury wampirycznej, a więc także Sagi Zmierzch, nie mogłam przejść obojętnie wobec Pięćdziesięciu twarzy Greya. Wszyscy wiedzą, że seria ta powstała właśnie w oparciu o twórczość Stephanie Meyer. Kiedy tylko Grey został wydany w Polsce popędziłam do empiku i wydałam na to „dzieło” ciężko zarobione 35 zł. To był jeden z największych błędów mojego życia, przekonałam się o tym już po pierwszych stronach.


Cały sztab wydawniczych speców od marketingu określił Pięćdziesiąt twarzy Greya jako powieść z gatunku erotyczno-romantycznych. Niestety ani to erotyk, ani romans! Główna bohaterka – młoda studentka dziennikarstwa ma być uosobieniem współczesnego Kopciuszka. Za dużo w niej jednak Kopciuszka, a za mało współczesności. Anastasia w całej swojej nieśmiałości oraz delikatności jest niezwykle mało przekonująca. Nie posiada fundamentalnej wiedzy o otaczającym ją świecie, jej nieporadność oraz zakłopotanie wyglądają naprawdę groteskowo. Czytelnik może odnieść wrażenie, iż jedynym celem istnienia tej postaci jest seks z przystojnym prezesem. Jakby tego było mało, oliwy do ognia dolewa słownictwo Anastazji. Bohaterka czasami wypowiada się w taki sposób jakby nie wiedziała z jakiej bajki pochodzi. Jeszcze długo po zakończeniu czytania dudniło mi w uszach „Ochhhh Święty Barnabo!”


Pierwotnie jednym z podstawowych wątków powieści miała być postać młodego, zamożnego mężczyzny, borykającego się z duchami przeszłości i zatraconego we własnych sadomasochistycznych upodobaniach. Niestety próżno szukać tutaj jakichkolwiek odniesień do sadomasochizmu. Mamy oczywiście Czerwony pokój bólu, ale kojarzy się on bardziej z krainą zabaw dla dzieci niż z jaskinią dewiacyjnych uciech. Próba głębszej analizy osobowości Christiana, również wychodzi blado, w pierwszej części nie dowiadujemy się o nim absolutnie niczego, poza strzępkami informacji o dzieciństwie oraz początkach niewolniczych zapędów. Oprócz tego cała fabuła książki jest jakaś taka płytka. Wszystko kręci się wokół seksu, ale sam akt nie wywołuje pozytywnych uczuć. Jak to mówią co za dużo to niezdrowo. Wydaje mi się, że gdyby wyeliminować wszystkie sceny łóżkowe, pozostałoby może z 10 stron tekstu.


Żeby nie było tak dołująco, znalazłam w Pięćdziesięciu twarzy Grey jeden pozytyw. Dzięki tej książce postanowiłam lepiej nauczyć się angielskiego. Dlaczego? Otóż w opinii wielu kobiet, które miały okazję czytać Greya w oryginale, jedną z przyczyn tak fatalnego odbioru książki w Polsce jest właśnie niezbyt trafione tłumaczenie oraz cenzura wydawnicza. Muszę przyznać, że tkwi w tym dużo racji, ponieważ kiedy lata temu dostałam w swoje ręce FanFiction, na którym opiera się cała powieść byłam po prostu oczarowana.  Fantastyczne, nieocenzurowane tłumaczenie spowodowało, że czytanie było czystą przyjemnością. Niestety z chwilą wydania książki, opowiadanie zostało usunięte z sieci z wiadomych względów. Myślę jednak, że Internety są tak wszechmocne, iż gdzieś w czeluściach ukrywa się jeszcze prawdziwy Grey.  Serdecznie polecam wszystkim, którzy chcą go poznać. 

Cała seria o losach Chrystiana i Anastasi posiada 3 tomy, moim zdaniem o dwa za dużo, ale co kto lubi, prawda… Nie mogę wypowiadać się tu o pozostałych książkach, bo zwyczajnie ich nie czytałam. „Kunszt” literacki pierwszego tomu tak mnie powalił, że nie miałam siły na nic więcej. Jeśli jednak myślicie, Panna Steel i Pan Grey tak łatwo dadzą o sobie zapomnieć, nic bardziej mylnego. Autorka postanowiła sprawić swoim fanom „cudowną” niespodziankę. Jesienią na krajowy rynek wydawniczy trafi „Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana. Szczerze? Już się boję! No ale czas pokaże, warto wierzyć w cuda.

Póki co, na zakończenie zdradzę Wam chytry plan jaki zrodził się w mojej głowie. Mianowicie zamierzam zamęczyć Was Greyem. Tak, tak dobrze słyszycie ZAMĘCZYĆ! W najbliższym czasie spodziewajcie się więc paru kolejnych wpisów ze świata Christiana. 

Do miłego :)

sobota, 18 lipca 2015

"Teoria wszystkiego"- recenzja filmu.

Witajcie!

Ostatnio na moim blogu zrobiło się bardzo urodowo i kosmetycznie. Postanowiłam trochę to zmienić, bo ileż można pisać o zapachach, podkładach czy tuszach do rzęs? W końcu nie tylko wokół tego kręci się mój świat. Dla tego dziś odrobinę z innej beczki, przybywam do Was z recenzją filmu, który na przestrzeni ostatnich miesięcy był najlepszym jaki widziałam. Wiem, że zawsze tak piszę i to nic nowego, ale jeśli już czym się z Wami dzielę na tym blogu, zwykle jest to coś co mnie porusza, w taki czy inny sposób. Chodzi o film pt. „Teoria wszystkiego” w reżyserii Jamesa Marsha. Jest to obraz fabularny, przedstawiający życie i działalność naukową brytyjskiego astrofizyka Stephena Hawkinga


Myślę, że postaci tej nie trzeba specjalnie przedstawiać – jeśli jednak jest ktoś, kto nie wie o kogo chodzi zapraszam na wcześniejszy wpis, który znajdziecie tutaj:  Genialny umysł w niegenialnym ciele. "Hawking - krótka historia" - Recenzja .


Cały film oscyluje rzecz jasna wokół niewątpliwego geniuszu głównego bohatera oraz jego heroicznej walki z chorobą. Nie jest to jednak kolejna słodko-cukierkowa opowieść o tym jak to dzięki wierze i determinacji wszystko się udaje. Ważnym wątkiem w całej historii są losy małżeństwa Hawkingów, które wbrew obiegowej opinii wcale nie było takie kolorowe. Kiedy Stephen (Eddie Redmayne) poznaje swoją żonę Jane (Felicity Jones), jest młodym, zdrowym mężczyzną, znajdującym się w przedbiegu kariery naukowej. Nic nie zwiastuje jeszcze, że za kilka lat zostanie przykuty do wózka, a potwór jakim jest choroba z dnia na dzień zabierze mu sprawność. Wszystko jest proste i świat stoi otworem, do czasu. Z biegiem lat opieka nad chorym mężczyzną staje się coraz trudniejsza, a kiedy pojawia się trójka małych dzieci kobieta traci siły – to nie może skończyć się dobrze. Swoją drogą dziwne, że my – dziewczyny zawsze chcemy zbawiać świat. Wydaje się nam, że jesteśmy na tyle silne, aby podjąć się czegoś co ewidentnie nas przerasta. W imię czego? W imię miłości, przywiązania, wyższych uczuć. Rezygnujemy z siebie, poświęcamy się – chociaż głośno nigdy tak tego nie nazwiemy, bo przecież chodzi o miłość. I wiecie co? Wszystko pęka jak bańka mydlana, kiedy pojawia się ktoś bardziej interesujący, atrakcyjniejszy, lepszy…


Więcej nie zdradzę, bo nie mielibyście potrzeby oglądania. Chciałabym napisać jeszcze kilka słów o grze aktorskiej oraz realizacji filmu. Scenariusz został oparty głównie na książce Jane Hawking pt. „Moje życie ze Stephanem”. Młody zaledwie 33 letni Eddie Redmayne ma na swoim koncie wiele wspaniałych ról. Możemy go zobaczyć m.in., w filmach „Mój tydzień z Merlin” czy „Les Miserables Nędznicy”. Moim zdaniem Hawkinga zagrał wręcz idealnie! Wielomiesięczne przygotowanie i synchronizacja z postacią spowodowały, że aktor świetnie ukazał obraz geniusza nękanego ciężką chorobą. Za co zresztą w 2014 roku otrzymał Oscara dla najlepszego aktora. Muszę przyznać, że patrząc na niego zdarzyło mi się kilka razy uronić łzę, a w żadnym wypadku nie jestem typem baby płaczącej z byle powodu.


Drugą rzeczą, na którą niewątpliwie trzeba zwrócić uwagę podczas oglądania „Teorii Wszystkiego są zdjęcia oraz praca kamery. Ujęcia, zbliżenia i spowolnienia w połączeniu z przejmującą muzyką, tworzą niepowtarzalny klimat, który pozostaje z  widzem na długo po zakończeniu projekcji.  Film ten został doceniony na większości najznakomitszych gali filmowych zdobywając 36 różnych nominacji oraz 11 nagród. W tym wspomnianego już Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego, 2 Złote globy za najlepszą grę aktorską i muzykę, jak również 3 nagrody BAFTA – Najlepszy film brytyjski, aktor pierwszoplanowy oraz scenariusz. Taki ogrom laurów chyba coś znaczy? Zatem serdecznie zapraszam do oglądania i dzielenia się wrażeniami. 


Do następnego :)

środa, 15 lipca 2015

Inglot Aquarelle 397 - lato na paznokciach.

Cześć kochani!

W ostatnią niedzielę wyruszyłam na podbój centrum handlowego. Pierwotnym celem było zdobycie kreacji, na zbliżające się wielkimi krokami chrzciny mojego siostrzeńca. Może jeszcze się nie chwaliłam, ale siostra ze szwagrem poprosili, abym została mamą chrzestną dla ich nowo narodzonego synka. Nie muszę chyba pisać jak bardzo się cieszę i jak wiele przygotowań wymaga ten dzień. Ale wracając do tematu, udało się zakupić, aż dwie kreację, co wierzcie mi w moim przypadku nie jest takie proste. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym przy okazji nie zahaczyła o małe zakupy kosmetyczne. 


Tym razem okupowałam stoisko marki Inglot i kiedy zobaczyłam to maleńkie cudo nie mogłam się oprzeć! Chciałabym zastrzec, że nie jestem ekspertem w dziedzinie malowania paznokci. Od dziecka miałam bardzo brzydki nawyk obgryzania i czasami w chwilach wzmożonego stresu nadal mi się to zdarza. Motywowana ubliżającą się uroczystością, postanowiłam jednak znów zadbać o pazurki. Zapuszczam je już od 3 tygodni i mam nadzieję, że się uda! Jeśli jesteście ciekawi postępów, piszcie a ja z chęcią stworze paznokciowy post. 



Lakier z serii Aquarelle oczywiście zapakowany jest w szklany słoiczek z czarną zakrętką, od której przymocowany został cienki pędzelek. Kolor który posiadam oznaczono numerem 397 i jest to przepiękny, letni odcień niebieskiego z lekką domieszką zieleni. Prywatnie określam go jak "Blue Lagun". Jeśli ktoś zapyta z jakim kolorem kojarzy mi się lato, będzie to właśnie on! Czysty, świeży i wyrazisty, a do tego bardzo ładnie wygląda na paznokciach. 



Nie za bardzo przepadam za neonowymi odcieniami, z reguły są one rażące i podczas malowania jakość tak dziwnie się "rozmywają". W przypadku tego lakieru nic takiego nie ma miejsca. Delikatny neon ładnie współgra ze skórą, sprawiając, że na pewno poczujemy się z nim dobrze. Gęstsza formuła produktu zapewnia ponadto idealne krycie przy standardowych dwóch warstwach. Nie pozostawia nieestetycznych smug, a kolor nie rozrzedza się na paznokciach. Dzięki cienkiemu pędzelkowi możemy precyzyjnie zamalować płytkę, unikając wychodzenia poza obręb paznokcia. Jak na razie same plusy!


Według producenta lakier nie zawiera szkodliwych dla paznokci związków chemicznych, osłabiających płytkę. W słoiczku znajdujemy 15 ml produktu, a więc całkiem dużo. Ważność lakieru to standardowe 12 miesięcy od otwarcia. Co się tyczy trwałości lakiery z Inglota utrzymują się na moich paznokciach około 5-6 dni, co i tak jest swoistym rekordem. Konsultantka marki, podczas zakupów, zasugerowała, że dla przedłużenia żywotności powinnam zastosować dedykowaną bazę oraz top coat. Niby ma obowiązek zachwalać swoje produkty - taka praca. No ale skusiłam się. Powiem szczerze, że mam go na paznokciach drugi dzień i jak na razie jest prawie nietknięty. Prawie, ponieważ zdarł mi się jedynie niewielki fragment na prawym kciuku. Przyznaje jednak że to całkowicie moja wina,  bo uderzyłam paznokciem w ścianę. Żaden lakier by tego nie wytrzymał! Ogólnie po dwóch dniach wygląda to całkiem dobrze, a przy użyciu top coatu, płytka stała twardsza i bardziej błyszcząca. Zobaczymy co będzie dalej, a ja na pewno dam Wam znać jak długo się utrzymał. Jeśli chodzi o koszt produktu to za 15 ml musimy zapłacić około  27 zł. Szczerze nie wiem czy jest to dużo, czy mało. Każdy powinien sam to ocenić. Według mnie pojemność jest dość spora, a ponadto mam bardzo dobre doświadczenia z lakierami od Inglota.

Trzymajcie się ciepło!

sobota, 11 lipca 2015

Spełnione marzenie - Pandora + krótka pogadanka.

Dobry wieczór!

Słoneczna sobota to idealny czas, żeby porozmawiać o marzeniach. Dziś rano naszła mnie taka refleksja, którą postanowiłam się z Wami podzielić. Myślę, że człowiek pozbawiony marzeń, celów i dążeń, byłby po prostu martwy! Martwy w środku - jeśli wiecie co mam na myśli. To w końcu właśnie marzenia oraz plany napędzają na nasze życie, motywując do codziennego działania.
Mama od dziecka powtarzała mi: "możesz być kim zechcesz jeśli tylko tego zapragniesz i będziesz ciężko pracować" Bo nie ma nic za darmo, jedne marzenia wymagają pieniędzy, inne odwagi oraz determinacji, ale o wszystkie bez wyjątku warto walczyć! Walka w pojedynkę jest jednak niezwykle trudna... ostatnie lata nauczyły mnie, że bez pomocy i życzliwości drugiego człowieka nie jesteśmy w  stanie wiele osiągnąć. Ale dość tych mądrości, zmierzajmy do rzeczy! 
Jak każda kobieta mam bardzo dużo najróżniejszych marzeń i planów, a także miliony pomysłów na ich realizacje. Chciałabym np. pojechać w przyszłości do Paryża i zobaczyć Wierze Eiffla. Poprowadzić kiedyś własny samochód - co w moim przypadku nie jest wcale takie proste. No i Wreszcie mieć własnego Labradora, najlepiej biszkoptowego. Pies ma już nawet wybrane imię! Z takich mniej materialnych rzeczy marzę tylko o tym, aby nie było gorzej niż jest teraz... Reszta sama się ułoży. 
Żeby nie było, iż siedzę z założonymi rękami i tylko planuję, wiele marzeń udało mi się już spełnić. Własnie zdobyłam dyplom na wymarzonym kierunku studiów, na co dzień realizuję się w cudownym zawodzie i robię to co kocham. Po za tym odważyłam się założyć tego bloga i jak na razie pisanie dla Was sprawia mi sporo radości.
Na koniec chciałabym opowiedzieć o jednym z moich największych marzeń biżuteryjnych, jakie udało mi się w ostatnim czasie zrealizować. Nie będzie to jednak typowa recenzja, do jakich jesteście przyzwyczajeni w moich postach. Uważam, że nie ma co się za bardzo w tym temacie rozpisywać, zdjęcia powiedzą wszystko same za siebie. 


Tak, tak, tak! PANDORA!!! Marzyłam o marzyłam o niej przez ostatnie 6 lat, a może i dużej. Wreszcie się udało. Bransoletka jest pięknym prezentem z okazji obrony pracy dyplomowej i mogę się nią cieszyć dzięki mojej kochanej mamusi.



Prezent dostałam kilka dni przez obroną, stąd taki a nie inny zestaw zawieszek. Mała sówka, bo mądrości nigdy oraz grosik na szczęście.


Srebrna moneta stanowi potrójną dawkę szczęścia, po drugiej stronie grosika znajduje się mała koniczynka oraz podkowa. Obrona zaliczona na 5, więc chyba pomogło. 


Szafirowe oczka sowy po prostu hipnotyzują!


Chciałabym zaznaczyć, że ten post w żadnym razie jest formą chwalenia się na co mnie stać. Po prostu dzielę się z Wami swoją radością. Mam nadzieję, że Wy również macie marzenia, zarówno te które czekają na spełnienie, jak i te które udało się spełnić. Pamiętajcie, że marzenia nadają sens naszemu życiu, a ich spełnianie to sama przyjemność!

Trzymajcie się :)