poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Ulubieńcy wakacji 2015.

Witajcie!

Wakacje nieubłaganie dobiegają końca. To właściwie ostatni dzień, więc przyszedł czas na ulubieńców. Jak zauważyliście, nie tworze ich co miesiąc, ponieważ mam w zwyczaju przywiązywać się do rzeczy. Jeśli coś mi się podoba, łatwo z tego nie rezygnuję na korzyść czegoś innego. Wakacje to jednak taki okres w ciągu roku, kiedy nasza (a przynajmniej moja) rutyna ulega zmianie. Poznajemy nowe miejsca, ludzie czy smaki. Mamy również nieodpartą potrzebę zmian, doświadczania, sprawdzania, testowania. Nie inaczej było w moim przypadku, dlatego zapraszam na ulubieńców lipca i sierpnia.

Post ten chciałabym podzielić na kilka głównych kategorii, a mianowicie: makijaż, zapach, film i muzyka, książka, jedzenie oraz wydarzenie z życia. W każdej z nich znajdzie się maksymalnie trzech ulubieńców, bez których nie wyobrażałam sobie minionych wakacji. O większości rzecz jasna możecie już przeczytać na blogu, bo dzielę się tutaj z wami wszystkim, wokół czego kręci się mój świat. Nie przedłużając przejdźmy zatem do pierwszej grupy, ponieważ jest tego trochę.

Makijaż



W miesiącach letnich stawiałam na minimalizm w makijażu i na mojej twarzy gościły zwykle tylko trzy produkty. Krem BB Garnier dla wyrównania kolorytu cery i przykrycia niedoskonałości, o którym więcej możecie przeczytać tutaj: Garnier BB Cream Miracle Skin Perfector - lekki krem koloryzujący. Obecnie mam wariant przeznaczony dla skóry tłustej i mieszanej i różni się on oczywiści konsystencją oraz tym, że nie pozastawia na buzi, takiej wilgotnej, nawilżającej poświaty. Wręcz przeciwnie idealnie ją matuje i pozostawia i zapobiega błyszczeniu. Drugim produktem jest tusz do rzęs Maybelline Lash Sensational. Właściwie trafił on do mnie z polecenia koleżanki, która nagrała świetną recenzje tego kosmetyku na Youtube. Po obejrzeniu filmiku, stwierdziłam, że ja również muszę go wypróbować i nie zawiodłam się.Ostatnią rzeczą w kategorii makijaż, jest moja ukochana pomadka z Golden Rose, Velvet Matte w odcieniu 02. Towarzyszyła mi po prostu wszędzie, czy to spotkanie ze znajomymi przy kawie czy rodzinne przyjęcie, zawsze idealna i niezastąpiona. Więcej o mojej mini kolekcji szminek GR Velvet Matte w oddzielnym wpisie. Golden Rose Velvet Matte - pomadkowy ulubieniec. To trio stanowiło cały mój wakacyjny makijaż. Czasem jeszcze pojawiał się jakiś cień na powiekach lub kredka na linię wodną, ale naprawdę sporadycznie.

Zapach


Tak jak w przypadku makijażu, jeśli chodzi o zapach, również wybrałam coś lekkiego i zwiewnego. Były to zachwalane już na blogu mgiełki od Victoria’s Secret. "Lost in fantasy” oraz "Fantasies Beach", czyli brazylijska orchidea z kiwi, a także kaktus z nutą morskiej soli to moim skromnym zdaniem najlepszy wybór na lato! Lekkie, odrobinę słodkie i cudownie pachnące, czego chcieć więcej? Po dodatkowe informacje odsyłam tutaj Mgiełki Victoria's Secret - pachnąca alternatywa na upalne lato.

Film i muzyka


Nie mam niestety filmu, który z czystym sumieniem mogłabym Wam polecić. W czasie wakacji oczywiście obejrzałam ich kilka, ale żaden jakoś mnie szczególnie nie zachwycił. Na swoją kolej do obejrzenia czeka jeszcze "Jobs", "Baby blues" oraz "Gwiazd naszych wina". Jeśli widzieliście, któryś z nich, dajcie znać czy warto. Co się natomiast tyczy muzyki, dla nikogo już chyba nie jest tajemnicą (bo trąbiłam o tym gdzie tylko się dało), że absolutnym odkryciem ostatnich miesięcy jest Soundtrack z filmu "Pięćdziesiąt twarzy Greya". Ta płyta po prostu podbiła moje serce od pierwszych dźwięków i słucham jej na okrągło! Nie będę się tu więcej rozpływać, bo o krążku powstała rzecz jasna osobna notka. "50 twarzy Greya" (soundtrack) - Fify Shades of...Music. Zapraszam również do przeczytania pozostałych „grejowych” wpisów.

Książka


Kochani wstyd się przyznać, ale ja – mól książkowy, który potrafi ogarnąć kilkusetstronicową powieść w parę godzin- przeczytałam przez ostatnie dwa miesiące tylko jedną książkę! Tak wiem… słabo, ale zawsze coś. "Brudny świat" to historia stworzona przez Panią Agnieszkę Lingas-Łoniewską. Opowiada ona o losach miłości i związku Tommy’ego Cordell’a oraz Kati Russell. Jednym słowem burzliwe życie z muzyką w tle. Fani serii pt. „Zmierzch” mogą kojarzyć fabułę, z FanFicton o tym samym tytule, umieszczonego na pewnym forum. Bardziej szczegółowa recenzja miała pojawić się już na początku sierpnia, ale co tu dużo mówić, zawaliłam sprawę. Tych, którzy chcą poznać moją opinię na temat tej książki, proszę o cierpliwość…

Jedzenie



Nie martwcie się nie zamierzam zamieszczać tu całego wakacyjnego menu z podziałem na dni i godziny oraz adnotacją "Co jedzą blogerzy". Jak zwykle przez okres wakacyjno-letni, królowała u mnie czekolada Milka Oreo, oczywiście im większa tym lepsza. Najsłodsza, najsmaczniejsza, po prostu najlepsza! I niech się schowają wszystkie Wedle czy Goplany… Smakowym ulubieńcem lata są również lody Magnum w białej czekoladzie – pycha! Poza tym na moim stole często królowały świeże owoce, a wśród nich maliny i borówki amerykańskie.

Wydarzenie z życia


Cóż wydarzyło się w te wakacje? Mogę wspomnieć o dwóch najważniejszych rzeczach. Jak wiedzie na początku lipca wyjechałam na krótki urlop do Dziwnówka i niewątpliwie był to najlepszy czas od bardzo, bardzo dawna. Przez te kilka dni naprawdę udało mi się wypocząć po obronie i trudach całego roku. Cudowna pogoda oraz kompletny brak obowiązków pozwoliły zmobilizować się do kolejnych działań. Na pewno wrócę tam w następne wakacje. Link. Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o czymś jeszcze. Ma początku tego miesiąca odbyły się bowiem chrzciny mojego malutkiego siostrzeńca. Była to mała, rodzinna uroczystość w gronie najbliższych, ale wspomnienia pozostaną na zawsze.

To by było na tyle, jeśli chodzi o wakacyjnych ulubieńców roku 2015. Mam nadzieję, że Wy również macie co wspominać. Wszystkim uczniom z okazji 1-go września życzę siły i wytrwałości na nadchodzące 10 miesięcy. Uczcie się, odkrywajcie i doświadczajcie, pamiętając to co było oraz będąc otwartym na to co nadejdzie. W końcu niedługo znów przyjdą wakacje!

Do miłego :)


czwartek, 13 sierpnia 2015

Gąbeczka Inglot Pro Blending Sponge - dla naturalnego piękna twojej twarzy.

Hey!

Pora trochę zmienić klimat. Upały znów powróciły nad Polskę. I dobrze, przecież w dalszym ciągu mamy lato! Chciałam podziękować wszystkim tym, którzy utrzymują ze mną kontakt za pośrednictwem Bloga oraz Facebooka – jesteście wspaniali, a Wasze komentarze i opinie niezwykle motywują do dalszej pracy. Pozostałych zapraszam na fejsbukowy profil MŚK, tam zawsze dzieje się więcej. Ostatnie, Grey’owe posty cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem, co oznacza, że lubicie takie serie i na pewno wezmę to pod uwagę podczas tworzenia przyszłych notek. Dziś natomiast przybywam z postem na temat aplikatora do podkładu Inglot Pro Blending Sponge. Od dawna zastanawiałam się nad przetestowaniem popularnych gąbeczek do makijażu. Oryginalny Beautyblender odpadał, bo wydanie 90 złotych na kawałek tworzywa, który na dodatek trzeba wymieniać co 3-6 miesięcy, nie wchodziło w grę. Szukałam zatem odpowiednika, wykazującego identyczne lub chociaż zbliżone właściwości w niższej cenie.


Podczas ostatnich zakupów w Inglocie moją uwagę przykuło kolorowe jajeczko Pro Blending Sponge, które sugestywnie „wdzięczyło” się na wystawie. Cena: 49 złotych – zgoda, również nie mało, ale zawsze to jakaś oszczędność.  Ponadto dziewczyny na YouTube zachwalały produkt, mówiąc, że dzięki nie mu, makijaż nabra nowego wymiaru. Postanowiłam zaryzykować – w końcu, gdyby coś było nie tak, zawsze mogę odłożyć go do szuflady. Spośród kilku opcji kolorystycznych wybrałam odcień morskiej zieleni. Z tego co pamiętam dostępne, były jeszcze różowe, żółte, czerwone i czarne.



Gąbeczka ma oczywiście kształt jajka z zaostrzonym czubkiem – niemal identycznie jak oryginalny Beatyblender. Zbudowana jest porowatego, delikatnie sprężystego materiału, pozbawionego lateksu. Tak przynajmniej zapewnia producent. Aplikator idealnie nadaje się do nakładania płynnych kosmetyków, a więc wszelkiego rodzaju podkładów, kamuflaży czy kremów typu BB. Szpiczasty koniec jest wręcz stworzony do umiejscawiania korektora pod oczami czy w trudno dostępnych miejscach okolic nosa i ust. 

Jak wszystkie tego typu akcesoria, Pro Blending wymaga zmoczenia przed każdym użyciem. Pod wpływem wody gąbka zwiększa swoją objętość około 2 razy. Dzięki temu korzysta się z niej bardzo wygodnie, ponieważ można objąć znacznie większy obszar twarzy. Oprócz tego mokry aplikator wchłania znacznie mniej kosmetyku i jest niezwykle przyjemny dla skóry, zapewniając jej efekt chłodzenia.


Ze względów higienicznych aplikator wymaga czyszczenia po każdym wykorzystaniu. Zarówno Pro Blending, jak i swoje pędzle do makijażu myję za pomocą mydła hipoalergicznego. Wszystkie zanieczyszczenia domywają się dość dobrze, chociaż już po pierwszym czyszczeniu zauważyłam na strukturze gąbki spore zaciągnięcia. Powstały one pewnie w wyniku tarcia. Wielkim minusem jest dla mnie trudność w wyciskaniu nadmiaru wody. Produkt jest miękki i sprężysty, ale kiedy „napije” się wody, z dużym trudem ją oddaje. Musiałam się nie źle namęczyć, żeby dobrze go wycisnąć. Poza ty bardzo długo schnie. Po 12 godzinach suszenia nadal był lekko wilgotny. Być może za bardzo go zmoczyłam?

Podsumowując: Owszem, Inglot Pro Blending Sponge jest na pewno fajnym gadżetem. Oszczędzi czas, który przeznaczamy na makijaż twarzy, pozostawiając na niej naturalne, delikatne krycie. Równo rozprowadza podkład, zapobiegając smugą czy plamom. Nadaje się do wielu rodzajów kosmetyków i naprawdę przyjemnie się użytkuje. Nie stanowi jednak przyrządu, bez którego nie będziecie mogły się obejść. Przy odrobinie pracy podobny efekt można osiągnąć za pomocą pędzla. Nie mniej, bardzo lubię go używać – zwłaszcza latem, kiedy zapotrzebowanie na pełne krycie jest u mnie ograniczone. Nakładam jedną cienką warstwę kremu BB z Garniera i lecę na miasto. Wiecie jak jest...

Trzymajcie się i do następnego :)

czwartek, 6 sierpnia 2015

"50 twarzy Greya" (soundtrack) - Fify Shades of...Music.

Witajcie kochani!

Przed Wami ostatni już wpis inspirowany "Pięćdziesięcioma twarzami Greya". Boże, piszę tak, jakby naprawdę było się czym zachwycać...Inspirować to może Szekspir albo Picasso, a nie Grey! Rzeczywiście, analizując książkę oraz film, nie ma zbytniego punkt zaczepienia. W tym miejscu odsyłam do dwóch poprzednich wpisów. Przyznaję jednak, że trochę się uparłam na Szarego. No bo przecież w całej tej beznadziejności musiało istnieć coś pozytywnego, coś co choćby w małym stopniu tłumaczyło wszechogarniające szaleństwo? Przynajmniej taką miałam nadzieję. A że nadzieją, jak wiadomo jest matką głupich, ja również z uporem wojowniczego żółwia ninja drążyłam temat, poszukując odpowiedzi. I co? I nić… Historia marnie napisana, erotyk z tego żaden, a film – cóż, poniżej przeciętnej. Czyli wszystko tak jak się tego spodziewałam Czy to możliwe, żeby "Pięćdziesiąt twarzy Greya" było, aż tak beznadziejne? Kiedy już powoli godziłam się z faktem, że zostałam pokonana i spisywałam Christiana na straty, koleżanka podesłała mi kilka utworów z filmowego Soundtracku. Niech żyje Youtube! Odsłuchałam dla przysłowiowego świętego spokoju, nie wiążąc z tym już większych nadziei. I wsiąkłam tak głęboko jak to tylko możliwe! To była miłość od pierwszych dźwięków. Jedyne co mogłam zrobić, to zamówić w empik.com całą płytę. Skoro te kilka piosenek okazało się tak do mnie przemawiać, dalej mogło być już tylko lepiej.


Nie pomyliłam się! Cały krążek utrzymany został w klimacie delikatnych, kobiecych ballad. Trochę taki Chillout Pop przeznaczony tylko dla dziewczyn, chociaż myślę, że słuchacze płci męskiej również znajdą coś dla siebie. Mam wrażenie że dobór wykonawców i utworów na płytę absolutnie nie był kwestią przypadku, Każdy z osobna brzmi fantastycznie, a razem tworzą dopełniającą się kompozycję. O tym, że życie nie istnieje bez miłości, natomiast miłość nie może się obejść bez radości, pożądania oraz szczęścia, ale i odrobiny bólu czy strachu. Wszystko to prawda stara jak świat, a mimo to warta ciągłego przypominania.



Soundtrack mieści 16 utworów, większość z nich to kompozycje takich sław jak: Annie Lennox, Laura Welsh, Jassie Were, Beyonce czy Sia. Nazwiska mówią same za siebie, nie trzeba chyba niczego więcej dodawać. Osobistym zaskoczeniem było również wykorzystanie piosenek zespołu The Rolling Stones czy samego Franka Sinatry – niezły prezent dla koneserów. Oprócz dzięki płycie odkryłam również, wielu świetnych muzyków, o których wcześniej nie dane mi było słyszeć m.in. The Wekeend czy Skylar Grey – myślę, że dzięki muzyce z Pięćdziesięciu twarzy Greya, przyjrzę się ich twórczości o wiele dokładniej. Nie sposób tutaj nie wspomnieć o dwóch utworach instrumentalnych, stworzonych specjalnie na potrzeby soundtracku. Skomponował je nie kto inny jak przecudowny i niezwykle utalentowany Danny Elfmann. Jak więc widzicie krążek ten to istny kociołek rozmaitości sygnowany znanymi nazwiskami i naprawdę świetnymi kawałkami. Gdyby ktoś z Was zapytał, który z nich podoba mi się najbardziej, miałabym olbrzymi problem z jednoznacznym wskazaniem. Cała płyta niezwykle wpasowała się w mój gust muzyczny, a słuchanie jej to czysta przyjemność.


Teraz już wiem, że fenomen Greya w taki czy inny sposób może opanować każdego. Nie neguję, ani nie oceniam tych, który z zapartym tchem czytali książki czy oglądali film, naprawdę każdy niech robi to co sprawia mu największa przyjemność. Mnie to zwyczajnie nigdy nie kręciło i już pewnie nie zakręci. Chociaż w dalszym ciągu utrzymuję, że Jamie Dornan jest nader interesujący, wolałaby jednak oglądać go w nieco innym wydaniu. Soundtrack natomiast bezapelacyjnie stanowi najlepszy element całego tego szaleństwa i obecnie funkcjonuje w moim umyśle w całkowitym oderwaniu od Greya. Niemiej polecam zarówno fanom jak i krytyką, ponieważ razem z płytą otrzymujemy godzinę naprawdę dobrej muzyki. Tym bardziej, że w Empik.com trwa promocja i możecie nabyć ten krążek za jedyne 19 zł. Grzech nie skorzystać!


Na koniec zamieszczam listę utworów oraz kilka linków na zachętę.

Lista utworów:

1. "I Put A Spell On You (Fifty Shades of Grey)" - Annie Lennox
2. "Undiscovered" - Laura Welsh
3. "Earned It (Fifty Shades Of Grey)" - The Weeknd
4. "Meet Me In The Middle" - Jessie Ware
5. "Love Me Like You Do" - Ellie Goulding
6. "Haunted (Michael Diamond Remix)" - Beyoncé
7. "Salted Wound" - Sia
8. "Beast Of Burden" - The Rolling Stones
9. "I'm On Fire" - AWOLNATION
10. "Crazy In Love (2014 Remix)" - Beyoncé
11. "Witchcraft" - Frank Sinatra
12. "One Last Night" - Vaults
13. "Where You Belong" - The Weeknd
14. "I Know You" - Skylar Grey
15. "Ana And Christian" - Danny Elfman
16. "Did That Hurt?" - Danny Elfman.





Do miłego :) 

sobota, 1 sierpnia 2015

"50 twarzy Greya" (film) - historia niewykorzystanego potencjału.

Witajcie kochani!

Ostatnio groziłam, że na blogu pojawi się więcej Greya! Tak wiem, groźby są karalne, ale cóż… nie ma zabawy bez ryzyka. Pora zatem na kolejny wpis z cyklu „Pięćdziesiąt twarzy porażki”. Spokojnie nie będzie ich aż tyle, obiecuję. Po niewątpliwym sukcesie książki, E. L. James postanowiła chwycić dobrą passę za ogon i sprzedać prawa do jej ekranizacji. Świat oszalał ze szczęścia – Grey na dużym ekranie, to musiał być sukces. Rzeczywiście był, ucieleśnienie marzeń kobiet na całym świecie stało się faktem. W kinach na terenie Polski, film pojawił się 14 lutego 2015 – cóż za wymowna data, naprawdę lepszej nie można było wybrać. Stało się, spragnione wrażeń dziewczyny tłumnie pognały do kin, ciągnąć przy tym za krawaty swoich partnerów, narzeczonych, mężów, czy Bóg jeden wie kogo jeszcze. A oni? No cóż nie mieli wyboru, przecież przez jeden film nie położą na szali dobrze prosperującego związku, prawda? Zatem grzecznie, niczym wykastrowane Owczarki niemieckie, poczłapali za swoimi paniami wprost w paszczę lwa. Dosłownie!


Film wyreżyserowała Sam Teylor-Johnson znana m.ni z produkcji pt. „John Lennon. Chłopak znikąd”. Po wielu miesiącach spekulacji, kto wcieli się w role Greya i Any, angaż otrzymali Jamie Dornan (Christian Grey) oraz Dakota Johnson (Anastasia Steel). Ponadto ekranizacja 50 twarzy Greya pochłonęła budżet rzędu 40.000.000 $ - ni to dużo ni to mało jak na tego typu adaptację.


Co się tyczy fabuły oraz gry aktorskiej, cóż nie można spodziewać się cudów! Książka to typowy przykład grafomaństwa, a więc i film powstały na jej podstawie, nie może wznieść się na wyżyny. Rzeczywiście nie było żadnego zaskoczenia, lekko ponad 2 godziny potwornej nudy, nic więcej. Postać Anastasi grana przez Dakotę Johnson idealnie wpasowała się w powieściowy klimat. Typowa prowincjonalna dziewuszka, która przybyła do wielkiego miasta studiować literaturę angielską. W poprzednim poście napisałam, że była dziennikarką, wybaczcie mój błąd. Więc wiodła sobie nasza Ana spokojny, studencki żywot, aż tu nagle dnia pewnego pojawia się Grey! Cicha, zakompleksiona i pozbawiona własnego zdania na jakikolwiek temat, oczywiście zakochała się w Prezesie, gdy tylko ten powiedział „Dzień dobry”. Nie było w tym nic dziwnego, przecież książkowa Anastasia właśnie tak się zachowywała. Dakota jedynie starała się wiernie oddać postać, chwilami może aż nazbyt wiernie…. Jedynie co mogło denerwować widza to mimika aktorki. Czasem przypominała zagubionego pudla po przeszczepie górnej wargi, innym razem wygląda jak dziecko pozbawione pełni władz umysłowych. W miarę ewolucji postaci, gra aktorska również nabiera kolorytu. Ana staje się bardziej pewna siebie i wygadana, ośmiela się nawet stawiać warunki. Dakota ma zatem więcej możliwości, aby pokazać swój kunszt aktorski. Kiedy w scenie negocjacji umowy, wydaje się tak odważna i zdeterminowana, daleko jej jeszcze do ideału wyzwolonej, samostanowiącej kobiety. Widź jednak wie, że to pierwszy, a zarazem ostatni moment, kiedy może oglądać ją w takim wydaniu. Gesty i miny w dalszym ciągu pozostawiają wiele do życzenia, nadając całej produkcji groteskowego charakteru.


Christian Grey to ucieleśnienie marzeń o mężczyźnie – przystojny, bogaty, zaradny i wysportowany, a do tego mroczny oraz tajemniczy. Która z nas nie marzyła, żeby prezes dużej, dobrze prosperującej firmy podjechał pod dom lśniącym Audi i zabrał na wystawną kolację lub podróż własnym helikopterem? Cóż jednak, kiedy z tych wojaży nic nie wynika? Pierwotnie podobnie jak w książce postać Greya miała być o wiele bardziej tajemnicza i złożona, a jej losy wielowątkowe. W konsekwencji widzimy jednak skrzywdzonego przez życie bogacza o chłopięcej mentalności. Christian lubi otaczać się drogimi zabawkami i pięknymi kobietami. Ucieka przy tym od jakiejkolwiek odpowiedzialności za siebie czy innych oraz podejmowania ważnych decyzji. Scenarzysta silił się na ukazanie go jako rasowego dewianta, sadysty, wszystkie wysiłki spełzły jednak na niczym, ponieważ Jamie Dornan nie potrafił odegrać swojej roli. Zdawał się być zawstydzony i przerażony ogromem beznadziejności jaką musi właśnie odgrywać. Swoją drogą wcale mu się nie dziwię!


Jednym z głównych zarzutów względem "Pięćdziesięciu twarzy Greya" była swoista drętwość między aktorami. W filmie nie zabrakło scen w których główni bohaterowie uprawiają seks, naliczyłam ich aż osiem i szczerze były to najgorsze momenty w całej fabule. Dakota i Jamie oczywiście bardzo się starali pokazać drzemiące w nich pożądanie, ono jednak musiało spać głęboko, bo przez 2 godziny w ogóle nie dawało o sobie znać. Aktorzy nie byli w stanie zaczarować sobą widza, zwyczajnie brakowało między nimi chemii. Sceny w Czerwonym pokoju sprawiały, że chciało się śmiać, a szkoda bo było on naprawdę zacnie wyposażony. Ech… miałam nadzieję na coś naprawdę ciekawego, a tym czasem największe wynaturzenia Christiana sprowadzały się jedynie do wiązania, zakrywania oczu oraz wymierzania klapsów. Wielkie brawa Panie Dominator! Jakby tego było mało, naga Anastasia leżała na łóżku lub wisiała u sufitu i wiła się w oczekiwaniu – dobrze, że chociaż zgoliła włosy łonowe…Tak, Tak serio! Jak widzicie wyżyny aktorstwa to, to nie były, trudno się więc dziwić, że i chemii zabrakło. Swoją drogą ciekawe ile im za to zapłacili? Gdyby cały świat miał oglądać moją dupę oraz piersi i to w tak żenującej oprawie, żądałabym milionów. Setek milionów!


Ponad miesiąc temu film "Pięćdziesiąt twarzy Greya" został wydany na Blu-ray i DVD, media głosiły „Kup edycję rozszerzoną, zawierającą alternatywne zakończenie”. Skusiłam się, mając nadzieję zobaczyć coś ponad to co już widziałam. Czekam, Ona prosi: „Pokaż mi jak może być najgorzej”. On jej na to: „Jesteś pewna?” Bije ją paskiem 6 razy, ona płacze, krzyczy że nigdy więcej. O co chodzi, przecież przed chwilą sama chciała… Scena w windzie, on winny, ona skrzywdzona, drzwi się zamykają. Myślę sobie: „ohoo zaraz coś się wydarzy” No nie wiem, wyleci z tej piekielnej windy, przytuli go, przebaczy, a tu nic! Ona płacze, on przypity… i napisy końcowe! No kurde, gdzie tu alternatywa?! Samo tłumaczenie na język polski nie było najgorsze, chociaż nie dokładne. Nie zabrakło też typowych językowych smaczków. Mało nie zrzuciłam laptopa, kiedy Christian chcąc najpewniej wyglądać na wyluzowanego, powiedział do Anastasi: „do zoba bejbiczku”. Hehe! Czy to nie straszne? Szanowany Pan prezes i „do zoba bejbiczku”? Boże, gdyby jakiś mężczyzna zwrócił się do mnie z takim tekstem, naprawdę umarłabym ze śmiechu. Prawdę mówiąc reszta dialogów za bardzo nie odbiegała od książki, czyli była równie tragiczna. Naprawdę współczuję lektorowi, który musiał to odczytywać, chociaż i tak miał o wiele prostsze zadanie, niż Pani Joanna Koroniewska podczas tworzenia audiobooka.


Szukając pozytywów w beznadziejności, muszę zwrócić uwagę na Jamie’ego Dornana. Mówcie co chcecie, ale nie da się ukryć, że jest przystojny…nawet bardzo przystojny. No dobra może przesadzam, jednak wygląda dużo lepiej niż np. Robert Pattinson. Z taką aparycją niewątpliwie szybko stanie się bożyszczem tłumów, o ile już nim nie jest. Mam jednak wrażenie, że podczas wywiadów aktor wydaje się przytłoczony sukcesem Pięćdziesięciu twarzy Greya. Może już żałuje, że wziął udział w tym całym cyrku? Żona aktora ponoć kategorycznie odmówiła obejrzenia filmu. Nic dziwnego, w końcu oglądanie męża, który na wielkim ekranie uprawia seks z inną kobietą, na pewno nie jest szczytem marzeń. Wiadomo, że wszystko jest udawane i sztuczne, ale mimo wszystko pozostaje ukłucie zazdrości. Poza tym żadna z nas pewnie nie chciałaby, aby cały świat ślinił się na widok nagiego ciała naszego ukochanego. Cóż… taka praca i należy pogodzić się z jej niedogodnościami. Na pewno miliony kobiet zazdroszczą jej takiego mężczyzny. Osobiście trzymam kciuki za karierę Jamie’go i jeśli obejrzę kolejne części "Pięćdziesięciu twarzy Greya", to tylko ze względu na niego.

Trzymajcie się ciepło :)