sobota, 25 lipca 2015

"50 twarzy Greya" (książka) - o jeden most za daleko.

Hey!

Wiem, że w Internecie krążą już miliony opinii na temat tej książki i większość z nich wcale nie jest pochlebna. Wiem też, iż nie jest to może najlepszy wybór na pierwszą recenzje książkową, ale to co teraz robię, stanowi część większego projektu. Pięćdziesiąt twarzy Greya to książka napisana przez Erike Mitchell, tworzącą pod pseudonimem E L Smith. Pozycja ta na przestrzeni kilku ostatnich lat święciła triumfy na literackich listach bestselerów. Podbiła serca wielu kobiet na całym świecie. Wszystkie one chciały chociaż na chwilę być jak Anastiasia Steel. Szczerze mówiąc jeszcze przed premierą byłam bardzo ciekawa co z tego wszystkiego wyjdzie. Jako wielka fanka literatury wampirycznej, a więc także Sagi Zmierzch, nie mogłam przejść obojętnie wobec Pięćdziesięciu twarzy Greya. Wszyscy wiedzą, że seria ta powstała właśnie w oparciu o twórczość Stephanie Meyer. Kiedy tylko Grey został wydany w Polsce popędziłam do empiku i wydałam na to „dzieło” ciężko zarobione 35 zł. To był jeden z największych błędów mojego życia, przekonałam się o tym już po pierwszych stronach.


Cały sztab wydawniczych speców od marketingu określił Pięćdziesiąt twarzy Greya jako powieść z gatunku erotyczno-romantycznych. Niestety ani to erotyk, ani romans! Główna bohaterka – młoda studentka dziennikarstwa ma być uosobieniem współczesnego Kopciuszka. Za dużo w niej jednak Kopciuszka, a za mało współczesności. Anastasia w całej swojej nieśmiałości oraz delikatności jest niezwykle mało przekonująca. Nie posiada fundamentalnej wiedzy o otaczającym ją świecie, jej nieporadność oraz zakłopotanie wyglądają naprawdę groteskowo. Czytelnik może odnieść wrażenie, iż jedynym celem istnienia tej postaci jest seks z przystojnym prezesem. Jakby tego było mało, oliwy do ognia dolewa słownictwo Anastazji. Bohaterka czasami wypowiada się w taki sposób jakby nie wiedziała z jakiej bajki pochodzi. Jeszcze długo po zakończeniu czytania dudniło mi w uszach „Ochhhh Święty Barnabo!”


Pierwotnie jednym z podstawowych wątków powieści miała być postać młodego, zamożnego mężczyzny, borykającego się z duchami przeszłości i zatraconego we własnych sadomasochistycznych upodobaniach. Niestety próżno szukać tutaj jakichkolwiek odniesień do sadomasochizmu. Mamy oczywiście Czerwony pokój bólu, ale kojarzy się on bardziej z krainą zabaw dla dzieci niż z jaskinią dewiacyjnych uciech. Próba głębszej analizy osobowości Christiana, również wychodzi blado, w pierwszej części nie dowiadujemy się o nim absolutnie niczego, poza strzępkami informacji o dzieciństwie oraz początkach niewolniczych zapędów. Oprócz tego cała fabuła książki jest jakaś taka płytka. Wszystko kręci się wokół seksu, ale sam akt nie wywołuje pozytywnych uczuć. Jak to mówią co za dużo to niezdrowo. Wydaje mi się, że gdyby wyeliminować wszystkie sceny łóżkowe, pozostałoby może z 10 stron tekstu.


Żeby nie było tak dołująco, znalazłam w Pięćdziesięciu twarzy Grey jeden pozytyw. Dzięki tej książce postanowiłam lepiej nauczyć się angielskiego. Dlaczego? Otóż w opinii wielu kobiet, które miały okazję czytać Greya w oryginale, jedną z przyczyn tak fatalnego odbioru książki w Polsce jest właśnie niezbyt trafione tłumaczenie oraz cenzura wydawnicza. Muszę przyznać, że tkwi w tym dużo racji, ponieważ kiedy lata temu dostałam w swoje ręce FanFiction, na którym opiera się cała powieść byłam po prostu oczarowana.  Fantastyczne, nieocenzurowane tłumaczenie spowodowało, że czytanie było czystą przyjemnością. Niestety z chwilą wydania książki, opowiadanie zostało usunięte z sieci z wiadomych względów. Myślę jednak, że Internety są tak wszechmocne, iż gdzieś w czeluściach ukrywa się jeszcze prawdziwy Grey.  Serdecznie polecam wszystkim, którzy chcą go poznać. 

Cała seria o losach Chrystiana i Anastasi posiada 3 tomy, moim zdaniem o dwa za dużo, ale co kto lubi, prawda… Nie mogę wypowiadać się tu o pozostałych książkach, bo zwyczajnie ich nie czytałam. „Kunszt” literacki pierwszego tomu tak mnie powalił, że nie miałam siły na nic więcej. Jeśli jednak myślicie, Panna Steel i Pan Grey tak łatwo dadzą o sobie zapomnieć, nic bardziej mylnego. Autorka postanowiła sprawić swoim fanom „cudowną” niespodziankę. Jesienią na krajowy rynek wydawniczy trafi „Pięćdziesiąt twarzy Greya oczami Christiana. Szczerze? Już się boję! No ale czas pokaże, warto wierzyć w cuda.

Póki co, na zakończenie zdradzę Wam chytry plan jaki zrodził się w mojej głowie. Mianowicie zamierzam zamęczyć Was Greyem. Tak, tak dobrze słyszycie ZAMĘCZYĆ! W najbliższym czasie spodziewajcie się więc paru kolejnych wpisów ze świata Christiana. 

Do miłego :)

sobota, 18 lipca 2015

"Teoria wszystkiego"- recenzja filmu.

Witajcie!

Ostatnio na moim blogu zrobiło się bardzo urodowo i kosmetycznie. Postanowiłam trochę to zmienić, bo ileż można pisać o zapachach, podkładach czy tuszach do rzęs? W końcu nie tylko wokół tego kręci się mój świat. Dla tego dziś odrobinę z innej beczki, przybywam do Was z recenzją filmu, który na przestrzeni ostatnich miesięcy był najlepszym jaki widziałam. Wiem, że zawsze tak piszę i to nic nowego, ale jeśli już czym się z Wami dzielę na tym blogu, zwykle jest to coś co mnie porusza, w taki czy inny sposób. Chodzi o film pt. „Teoria wszystkiego” w reżyserii Jamesa Marsha. Jest to obraz fabularny, przedstawiający życie i działalność naukową brytyjskiego astrofizyka Stephena Hawkinga


Myślę, że postaci tej nie trzeba specjalnie przedstawiać – jeśli jednak jest ktoś, kto nie wie o kogo chodzi zapraszam na wcześniejszy wpis, który znajdziecie tutaj:  Genialny umysł w niegenialnym ciele. "Hawking - krótka historia" - Recenzja .


Cały film oscyluje rzecz jasna wokół niewątpliwego geniuszu głównego bohatera oraz jego heroicznej walki z chorobą. Nie jest to jednak kolejna słodko-cukierkowa opowieść o tym jak to dzięki wierze i determinacji wszystko się udaje. Ważnym wątkiem w całej historii są losy małżeństwa Hawkingów, które wbrew obiegowej opinii wcale nie było takie kolorowe. Kiedy Stephen (Eddie Redmayne) poznaje swoją żonę Jane (Felicity Jones), jest młodym, zdrowym mężczyzną, znajdującym się w przedbiegu kariery naukowej. Nic nie zwiastuje jeszcze, że za kilka lat zostanie przykuty do wózka, a potwór jakim jest choroba z dnia na dzień zabierze mu sprawność. Wszystko jest proste i świat stoi otworem, do czasu. Z biegiem lat opieka nad chorym mężczyzną staje się coraz trudniejsza, a kiedy pojawia się trójka małych dzieci kobieta traci siły – to nie może skończyć się dobrze. Swoją drogą dziwne, że my – dziewczyny zawsze chcemy zbawiać świat. Wydaje się nam, że jesteśmy na tyle silne, aby podjąć się czegoś co ewidentnie nas przerasta. W imię czego? W imię miłości, przywiązania, wyższych uczuć. Rezygnujemy z siebie, poświęcamy się – chociaż głośno nigdy tak tego nie nazwiemy, bo przecież chodzi o miłość. I wiecie co? Wszystko pęka jak bańka mydlana, kiedy pojawia się ktoś bardziej interesujący, atrakcyjniejszy, lepszy…


Więcej nie zdradzę, bo nie mielibyście potrzeby oglądania. Chciałabym napisać jeszcze kilka słów o grze aktorskiej oraz realizacji filmu. Scenariusz został oparty głównie na książce Jane Hawking pt. „Moje życie ze Stephanem”. Młody zaledwie 33 letni Eddie Redmayne ma na swoim koncie wiele wspaniałych ról. Możemy go zobaczyć m.in., w filmach „Mój tydzień z Merlin” czy „Les Miserables Nędznicy”. Moim zdaniem Hawkinga zagrał wręcz idealnie! Wielomiesięczne przygotowanie i synchronizacja z postacią spowodowały, że aktor świetnie ukazał obraz geniusza nękanego ciężką chorobą. Za co zresztą w 2014 roku otrzymał Oscara dla najlepszego aktora. Muszę przyznać, że patrząc na niego zdarzyło mi się kilka razy uronić łzę, a w żadnym wypadku nie jestem typem baby płaczącej z byle powodu.


Drugą rzeczą, na którą niewątpliwie trzeba zwrócić uwagę podczas oglądania „Teorii Wszystkiego są zdjęcia oraz praca kamery. Ujęcia, zbliżenia i spowolnienia w połączeniu z przejmującą muzyką, tworzą niepowtarzalny klimat, który pozostaje z  widzem na długo po zakończeniu projekcji.  Film ten został doceniony na większości najznakomitszych gali filmowych zdobywając 36 różnych nominacji oraz 11 nagród. W tym wspomnianego już Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego, 2 Złote globy za najlepszą grę aktorską i muzykę, jak również 3 nagrody BAFTA – Najlepszy film brytyjski, aktor pierwszoplanowy oraz scenariusz. Taki ogrom laurów chyba coś znaczy? Zatem serdecznie zapraszam do oglądania i dzielenia się wrażeniami. 


Do następnego :)

środa, 15 lipca 2015

Inglot Aquarelle 397 - lato na paznokciach.

Cześć kochani!

W ostatnią niedzielę wyruszyłam na podbój centrum handlowego. Pierwotnym celem było zdobycie kreacji, na zbliżające się wielkimi krokami chrzciny mojego siostrzeńca. Może jeszcze się nie chwaliłam, ale siostra ze szwagrem poprosili, abym została mamą chrzestną dla ich nowo narodzonego synka. Nie muszę chyba pisać jak bardzo się cieszę i jak wiele przygotowań wymaga ten dzień. Ale wracając do tematu, udało się zakupić, aż dwie kreację, co wierzcie mi w moim przypadku nie jest takie proste. Oczywiście nie byłabym sobą gdybym przy okazji nie zahaczyła o małe zakupy kosmetyczne. 


Tym razem okupowałam stoisko marki Inglot i kiedy zobaczyłam to maleńkie cudo nie mogłam się oprzeć! Chciałabym zastrzec, że nie jestem ekspertem w dziedzinie malowania paznokci. Od dziecka miałam bardzo brzydki nawyk obgryzania i czasami w chwilach wzmożonego stresu nadal mi się to zdarza. Motywowana ubliżającą się uroczystością, postanowiłam jednak znów zadbać o pazurki. Zapuszczam je już od 3 tygodni i mam nadzieję, że się uda! Jeśli jesteście ciekawi postępów, piszcie a ja z chęcią stworze paznokciowy post. 



Lakier z serii Aquarelle oczywiście zapakowany jest w szklany słoiczek z czarną zakrętką, od której przymocowany został cienki pędzelek. Kolor który posiadam oznaczono numerem 397 i jest to przepiękny, letni odcień niebieskiego z lekką domieszką zieleni. Prywatnie określam go jak "Blue Lagun". Jeśli ktoś zapyta z jakim kolorem kojarzy mi się lato, będzie to właśnie on! Czysty, świeży i wyrazisty, a do tego bardzo ładnie wygląda na paznokciach. 



Nie za bardzo przepadam za neonowymi odcieniami, z reguły są one rażące i podczas malowania jakość tak dziwnie się "rozmywają". W przypadku tego lakieru nic takiego nie ma miejsca. Delikatny neon ładnie współgra ze skórą, sprawiając, że na pewno poczujemy się z nim dobrze. Gęstsza formuła produktu zapewnia ponadto idealne krycie przy standardowych dwóch warstwach. Nie pozostawia nieestetycznych smug, a kolor nie rozrzedza się na paznokciach. Dzięki cienkiemu pędzelkowi możemy precyzyjnie zamalować płytkę, unikając wychodzenia poza obręb paznokcia. Jak na razie same plusy!


Według producenta lakier nie zawiera szkodliwych dla paznokci związków chemicznych, osłabiających płytkę. W słoiczku znajdujemy 15 ml produktu, a więc całkiem dużo. Ważność lakieru to standardowe 12 miesięcy od otwarcia. Co się tyczy trwałości lakiery z Inglota utrzymują się na moich paznokciach około 5-6 dni, co i tak jest swoistym rekordem. Konsultantka marki, podczas zakupów, zasugerowała, że dla przedłużenia żywotności powinnam zastosować dedykowaną bazę oraz top coat. Niby ma obowiązek zachwalać swoje produkty - taka praca. No ale skusiłam się. Powiem szczerze, że mam go na paznokciach drugi dzień i jak na razie jest prawie nietknięty. Prawie, ponieważ zdarł mi się jedynie niewielki fragment na prawym kciuku. Przyznaje jednak że to całkowicie moja wina,  bo uderzyłam paznokciem w ścianę. Żaden lakier by tego nie wytrzymał! Ogólnie po dwóch dniach wygląda to całkiem dobrze, a przy użyciu top coatu, płytka stała twardsza i bardziej błyszcząca. Zobaczymy co będzie dalej, a ja na pewno dam Wam znać jak długo się utrzymał. Jeśli chodzi o koszt produktu to za 15 ml musimy zapłacić około  27 zł. Szczerze nie wiem czy jest to dużo, czy mało. Każdy powinien sam to ocenić. Według mnie pojemność jest dość spora, a ponadto mam bardzo dobre doświadczenia z lakierami od Inglota.

Trzymajcie się ciepło!

sobota, 11 lipca 2015

Spełnione marzenie - Pandora + krótka pogadanka.

Dobry wieczór!

Słoneczna sobota to idealny czas, żeby porozmawiać o marzeniach. Dziś rano naszła mnie taka refleksja, którą postanowiłam się z Wami podzielić. Myślę, że człowiek pozbawiony marzeń, celów i dążeń, byłby po prostu martwy! Martwy w środku - jeśli wiecie co mam na myśli. To w końcu właśnie marzenia oraz plany napędzają na nasze życie, motywując do codziennego działania.
Mama od dziecka powtarzała mi: "możesz być kim zechcesz jeśli tylko tego zapragniesz i będziesz ciężko pracować" Bo nie ma nic za darmo, jedne marzenia wymagają pieniędzy, inne odwagi oraz determinacji, ale o wszystkie bez wyjątku warto walczyć! Walka w pojedynkę jest jednak niezwykle trudna... ostatnie lata nauczyły mnie, że bez pomocy i życzliwości drugiego człowieka nie jesteśmy w  stanie wiele osiągnąć. Ale dość tych mądrości, zmierzajmy do rzeczy! 
Jak każda kobieta mam bardzo dużo najróżniejszych marzeń i planów, a także miliony pomysłów na ich realizacje. Chciałabym np. pojechać w przyszłości do Paryża i zobaczyć Wierze Eiffla. Poprowadzić kiedyś własny samochód - co w moim przypadku nie jest wcale takie proste. No i Wreszcie mieć własnego Labradora, najlepiej biszkoptowego. Pies ma już nawet wybrane imię! Z takich mniej materialnych rzeczy marzę tylko o tym, aby nie było gorzej niż jest teraz... Reszta sama się ułoży. 
Żeby nie było, iż siedzę z założonymi rękami i tylko planuję, wiele marzeń udało mi się już spełnić. Własnie zdobyłam dyplom na wymarzonym kierunku studiów, na co dzień realizuję się w cudownym zawodzie i robię to co kocham. Po za tym odważyłam się założyć tego bloga i jak na razie pisanie dla Was sprawia mi sporo radości.
Na koniec chciałabym opowiedzieć o jednym z moich największych marzeń biżuteryjnych, jakie udało mi się w ostatnim czasie zrealizować. Nie będzie to jednak typowa recenzja, do jakich jesteście przyzwyczajeni w moich postach. Uważam, że nie ma co się za bardzo w tym temacie rozpisywać, zdjęcia powiedzą wszystko same za siebie. 


Tak, tak, tak! PANDORA!!! Marzyłam o marzyłam o niej przez ostatnie 6 lat, a może i dużej. Wreszcie się udało. Bransoletka jest pięknym prezentem z okazji obrony pracy dyplomowej i mogę się nią cieszyć dzięki mojej kochanej mamusi.



Prezent dostałam kilka dni przez obroną, stąd taki a nie inny zestaw zawieszek. Mała sówka, bo mądrości nigdy oraz grosik na szczęście.


Srebrna moneta stanowi potrójną dawkę szczęścia, po drugiej stronie grosika znajduje się mała koniczynka oraz podkowa. Obrona zaliczona na 5, więc chyba pomogło. 


Szafirowe oczka sowy po prostu hipnotyzują!


Chciałabym zaznaczyć, że ten post w żadnym razie jest formą chwalenia się na co mnie stać. Po prostu dzielę się z Wami swoją radością. Mam nadzieję, że Wy również macie marzenia, zarówno te które czekają na spełnienie, jak i te które udało się spełnić. Pamiętajcie, że marzenia nadają sens naszemu życiu, a ich spełnianie to sama przyjemność!

Trzymajcie się :)


czwartek, 9 lipca 2015

Golden Rose Velvet Matte - pomadkowy ulubieniec.

Witam!

Pogoda trochę się zepsuła, ale to nie zmniejsza mojego zapału do pisania - wręcz przeciwnie. Jeśli czytacie tego bloga regularnie, wiecie że moją największą miłością kosmetyczną są wszelkiego rodzaju pomadki. Mam już sporą kolekcję kolorów, które z lubością nakładam na usta. Ostatnimi czasy uwielbiam szminki o matowym wykończeniu, powodów jest wiele, ale najważniejszy z nich to trwałość. Zdecydowanie nie jestem typem dziewczyny, która całe dnie biega z lusterkiem i poprawia makijaż, zwyczajnie nie mam na to czasu. Od swoich kosmetyków oczekuje więc przede wszystkim trwałości. Muszę być pewna, że wytrzymają moją całodzienną aktywność. O pomadkach Velvet Matte marki Golden Rose zrobiło się głośno już jakiś czas temu. Youtube wprost rozpływał się nad ich możliwościami, więc i ja chciałam przetestować. Okazja nadarzyła się całkiem niedawno kiedy szukałam jakiegoś delikatnego kolorku nadającego się na co dzień. Jeśli jesteście ciekawi pierwszego wrażenia pomadek Golden Rose Velvet Matte, zapraszam do czytania.



Oczywiście jak przystało na typową kobietę, a do tego wzrokowca, zamiast jednej szminki zaopatrzyłam się w trzy. Swoją drogą czy Wy również, kiedy macie większy wybór, nie możecie się zdecydować? Ja mam z tym ogromny problem i zawsze kupuję więcej niż trzeba. :) 
Velvet Matte zapakowane jest małe, solidnie wykonane, plastikowe opakowania i zdobione złotymi literkami, Znajdziemy tu charakterystyczne logo marki oraz nazwę produktu. 




Na spodzie znajdziemy czarną naklejkę z numerem odcienia oraz podstawowymi informacjami. Każda pomadka ma 4,2 g pojemności. Jest to dość sporo jak na taki produkt i na pewno starczy na długo, a przy tym zmieści się do każdej damskiej torebki.



  
Na zdjęciach powyżej prezentuję moje trzy zdobycze w pełnej krasie. Niestety aparat w moim telefonie mocno przekłamuje kolory, w rzeczywistości są one dużo bledsze. Patrząc od lewej strony mamy nudziakowy beż z domieszką złota, oznaczony numerem 01. Następnie mój osobisty ulubieniec czyli delikatny przybrudzony róż 02. Odkąd go kupiłam praktycznie codziennie gości na moich ustach. No i na koniec awangardowy ciemny fiolet o numerze 28 - nowość w całej kolekcji Golden Rose Velevet Matte. Zgoda może nie jest to coś czego pierwotnie szukałam, ale jak wiecie uwielbiam fioletowy i nie mogłam się oprzeć. Może przyda się do jakiś charakteryzacji?


Muszę przyznać, że szminki są po prostu FE-NO-ME-NAL-NE! Ich pigmentacja, przynajmniej w przypadku tych trzech kolorów zachwyca. Jak sama nazwa wskazuje jest to aksamitny mat, posiada więc wszystkie właściwości matowej pomadki, w delikatnej, aksamitnej formule. Dzięki obecności w składzie witaminy E, gładko sunie po ustach, niwelując efekt wysuszenia, tak charakterystyczny dla wszystkich matów. Ponadto aplikacje produktu znacznie ułatwia ergonomiczny kształt szminki, dzięki któremu kolor nakłada się bardzo równomiernie, nawet bez użycia konturówki. Na koniec to co dla mnie najważniejsze czyli trwałość. Golden Rose Velvet Matte utrzymują się na ustach dosyć długo. W przypadku moich warg na pewno nie jest to 8h, ale mogę zapomnieć o wszelkich poprawkach przez około 3-4 godziny. Co moim zdaniem jest całkiem przyzwoitym wynikiem. Ponadto pomadki nie ścierają się podczas jedzenia lub picia, one raczej blakną na wargach, pozostawiając bardzo naturalny efekt.

Podsumowując, serdecznie polecam szminki Golden Rose z serii Velvet Matte. Są one piękne napigmentowane, trwałe oraz przyjemne w użytkowaniu. Marka dysponuje szeroką gamą kolorystyczną, która wciąż się powiększa. Kosmetyki idealnie nadają się na każdą okazję, niestraszny im długi dzień  w pracy czy szkole oraz szalony imprezowy wieczór. I pomyśleć, że te wszystkie wspaniałości otrzymujemy już za niewiele ponad 10 zł.

Pozdrawiam :*
  

wtorek, 7 lipca 2015

Garnier BB Cream Miracle Skin Perfector - lekki krem koloryzujący.

Hey!

Przez ostatnie dni pogoda bardzo nas rozpieszcza, od dłuższego czasu na termometrach w Szczecinie widnieje temperatura powyżej 27 stopni. Lato to czas kiedy każda kobieta chcę wyglądać promiennie i świeżo, wystawiamy ciała do słońca, chcąc zyskać przepiękną opaleniznę. W końcu to ona będzie nam przypominać o beztroskich wakacjach, kiedy nadejdą jesienne chłody. Podczas upałów nasza skóra niema lekko, zwłaszcza gdy tak jak ja cierpicie na liczne niedoskonałości cery. Z jednej strony, aby nie straszyć ludzi na ulicach muszę staranie ukrywać swoich nieprzyjaciół. Z drugiej jednak w czasie letniej gorączki chciałabym dać twarzy odrobinę wytchnienia. Stojąc przed dylematem: pełne maskowanie czy wakacyjna lekkość bytu, zauważałam w drogerii Garnier BB Cream Miracle Skin Perfector.


Kosmetyk otrzymujemy w plastikowej, dość solidnie wykonanej tubce ze standardowym zamknięciem. Opakowanie utrzymane jest w jasnej, pudrowej kolorystyce. Korzysta się z niego bardzo łatwo. W przypadku mocniejszego naciśnięcia tubki wydobywa się z niej jednak dużo więcej produktu, niż jest to konieczne. Co za tym idzie, krem jest mniej wydajny. Cena za 50 ml produktu wynosi ok 20 zł.


Zdaniem producenta jest to kosmetyk wielofunkcyjny, walczący z najbardziej typowymi problemami kobiecej cery. Ma więc wyrównywać koloryt naszej skóry, korygować i maskować niedoskonałości, niwelować widoczne oznaki zmęczenia, nawilżać oraz chronić przed promieniowaniem UV. Ogólnie rzecz ujmując po zastosowaniu BB Cream od Garniera powinniśmy wyglądać piękniej oraz czuć się lepiej. Czy rzeczywiście tak jest?


Niewątpliwą zaletą jest fakt, że krem możemy kupić w wielu różnych wariantach, do cery wrażliwej normalnej oraz tłustej i mieszanej, a także w opcji przeciwzmarszczkowej dla skóry dojrzałej. Taka różnorodność oznacza, że teoretyczne każda z nas znajdzie coś dla siebie. Mimo, ze moja cera ma właściwości przetłuszczające, postanowiłam przetestować produkt przeznaczony do cery normalnej w odcieniu light. 


Jestem typowym bladzochem, więc na początku krem kazał się dla mnie o wiele za ciemny, jednak teraz, kiedy złapałam już odrobinę słońca jest w sam raz. Lekka, kleista konsystencja rzeczywiście wyrównuje koloryt skóry, nadając jest delikatny brązowy odcień. Właściwości nawilżające powodują u mnie nadmierne świecenie, przez co twarz wygląda na przetłuszczoną. Odrobina pudru oraz bibułki matujące załatwiają jednak sprawę. Jeśli chodzi o pozom krycia i maskowania niedoskonałości nie należy oczekiwać cudów, przecież to krem rozświetlający, a nie profesjonalny kamuflaż. Po kilku pierwszych użyciach byłam jednak pozytywnie zaskoczona, BB w połączeniu z niewielką ilością korektora naprawdę radził sobie z zaczerwienieniami oraz wypryskami. Niestety jego trwałość jest dość mała, ściera się z twarzy już po mniej więcej 2-3 godzinach.


Dzięki obecności ekstraktów roślinnych Garnier BB Cream bardzo ładnie pachnie. Mnie ten zapach kojarzy się ze świeżą zieloną herbaty. Utrzymuje się on na skórze dość długo, pozostawiając przyjemną orzeźwiającą woń. Podsumowując, polecam krem od Garniera wszystkim, którzy lubią lekkie delikatnie kosmetyki upiększające i nie potrzebują dużego krycia. Nie da się ukryć, że mocno kamuflujące podkłady oraz pudry niewątpliwie bardzo obciążają naszą skórę, W upalne letnie dni jest ostatnie czego jej trzeba. 

Trzymajcie się :)




poniedziałek, 6 lipca 2015

Mgiełki Victoria's Secret - pachnąca alternatywa na upalne lato.

Cześć!

Był już na moim blogu ulubiony zapach wiosny, przyszedł więc czas na powiew lata. Jak wiecie uwielbiam wszystko co ładnie pachnie, jednak w upalne dni nie chcę otaczać się ostrymi, duszącymi zapachami wód perfumowanych. Zdecydowanie lepszą alternatywą są dla mnie delikatne i zwiewne mgiełki do ciała. Dziś chciałabym Wam przedstawić dwa zapachy prosto od Victoria's Secret.


Obie mgiełki umieszczone zostały w plastikowych butelkach o pojemności 250 ml i wyposażone w praktyczny atomizer z korkiem. Opakowania przykuwają uwagę, każdy zapach posiada własną, niepowtarzalną szatę graficzną. W 100 % odzwierciedla ona, znajdującą się w środku kompozycję. Oprócz tego firma Victoria's Secret zadbała również o nazwy swoich produktów. Przywodzą one na myśl najmilsze dla kobiet chwile relaksu i odprężenia. 



Pierwsza mgiełka nosi nazwę "Lost in fantasy" i jest mieszaniną brazylijskiej orchidei oraz kiwi. Zapach dość zdecydowany, a zarazem orzeźwiający dzięki obecności owocu kiwi. W żadnym wypadku nie jest to nachalna, ostra kompilacja. Owocowa nuta kiwi wybija się na pierwszy plan i jest doskonale wyczuwalna nawet przez mężczyzn, którzy jak wiemy zwykle są na bakier z zapachami. Niewielka domieszka orchidei nadaje całości subtelnej głębi. Moim zdaniem jest idealny zapach dla odważnej, młodej kobiety, chcącej wyróżnić się w tłumie. 



Drugi zapach to Victoria's Secret "Fantasies Beach" w przepięknej butelce z motywem lazurowej plaży. Według producenta zapach stanowi połączenie kwiatu kaktusa oraz soli morskiej. Szczerze powiedziawszy trochę się na niej zawiodłam. Spodziewałam się czegoś świeżego i kojarzącego się z morską bryza. Niestety jak na mój gust nuta jest zdecydowane zbyt słodka. Przywodzi na myśl różowe landrynki, które jadałam w dzieciństwie. Poziom cukru 1000% bleee :P


Jak już wspomniałam pojemność butelek wynosi 250 ml. Według mnie jest to dość dużo jak na produkt tej kategorii, Niestety mgiełki nie utrzymują się zbyt długo na mojej skórze, po niespełna godzinie zapach ulatuje w siną dal i pozostaje po nim tylko wspomnienie. Pod tym względem Victoria's Secret zdecydowanie przegrywa z moją ulubioną mgiełką "Pur Blanca" z firmy AVON.  Trochę lepiej sytuacja prezentuje się w przypadku ubrań. Podczas psikana na bluzkę cząsteczki zapachu wiążą się z tkaniną i pozostają na dłużej. Mgiełki dostępne są na allegro, a cena jednej butelki wynosi ok. 40 zł. + koszt wysyłki. 
Podsumowując, mgiełki Victoria's Secret są fajną alternatywą na letnie upały, kiedy nie chcemy obciążać naszej skóry ostrymi zapachami perfum. Nie możemy jednak oczekiwać od nich przesadnej trwałości. Fantazyjne i eleganckie kompozycje zapachowe działają na kobiece zmysły a precyzyjnie dopracowane opakowania przykuwają wzrok oraz dodają uroku. Niewątpliwym plusem jest również fakt, iż produkty te występują w bardzo wielu wariantach zapachowych. Oprócz tego można również zakupić mgiełki brązujące czy z domieszką brokatu. Każda z nas na pewno znajdzie coś dla siebie.

Jakich form zapachów najchętniej Wy używacie latem? Lubujecie się w perfumowanych mgiełkach, wodach toaletowych, a może pozostajecie wierne swoim ukochanym perfumą? 

Do następnego :)

niedziela, 5 lipca 2015

Tropem lata - urlop w Dziwnówku.

Witajcie kochani!

Wiem, wiem, nie było mnie tutaj strasznie długo! Szczerze mówiąc zastanawiałam się czy nie zawiesić bloga przynajmniej na jakiś czas. W ostatnich miesiącach wiele się u mnie działo... naprawdę długo by opowiadać, zresztą nie chcę Was zanudzać. W każdym razie pod koniec czerwca obroniłam pracę dyplomową i teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć o sobie "JESTEM LOGOPEDĄ!" - Może brak mi jeszcze doświadczenia, ale na wszystko przyjdzie czas. Po ciężkiej pracy nastał zasłużony odpoczynek! 


Zaraz po obronie postanowiliśmy całą rodzinką wyruszyć nad morze. Nerwy związane z moim egzaminem udzieliły się nam wszystkim, czas więc naładować akumulatory! Słońce, plaża i piękna pogoda - czego chcieć więcej?! Ta ostatnia wyjątkowo dopisała, temperatury sięgające 30 stopni, sprzyjały wylegiwaniu się na plaży, z czego moja rodzina skrzętnie korzystała. Ja, jako że jestem zwierzęciem unikałam morza na wszelkie możliwe sposoby. 


To jednak nie znaczy że się nudziłam, nic z tych rzeczy! Miasto oferowało wiele atrakcji dla zabicia czasu i napełnienia żołądka. Jedyne czego potrzebowałam to wytrzymałe buty, zwiewne ubranie oraz co najważniejsze pełny portfel. Nie od dziś wiadomo, że wakacyjne przyjemności do tanich nie należą :) Ale jak to mówią raz nie zawsze, dwa nie wciąż. 


Nie napisałam Wam jeszcze najważniejszej rzeczy, zatrzymaliśmy się pięknym, malowniczym Dziwnówku. Niewielki prywatny pensjonat prowadzony przez sympatyczne małżeństwo zachwycał swoim standardem oraz kameralnym klimatem. Dodatkowym plusem okazała się w moim przypadku lokalizacja, Bliskość plaży oraz głównego deptaku sprawiły, że mogłam się swobodnie poruszać. 

Z początku planowałam robić dla Was codzienne fotorelacje, niestety pensjonat nie dysponował stałym dostępem do Sieci. Może to i dobrze, przynajmniej odpoczęłam od facebooka i innych mediów społecznościowych. Tak wyjazd, nawet bardzo krótki idealnie resetuje umysł oraz niweluje stres. Zmiana otoczenia czyni cuda i dodaje energii do dalszych działań. Jeśli z jakiś względów nie możecie opuścić miasta, zatrzymajcie się na chwilę, zróbcie coś dla siebie! Zrelaksujcie się tak jak lubicie najbardziej, W dłuższej perspektywie to naprawdę się opłaci.`

To by było na tyle (przynajmniej dzisiaj). W związku z tym, że zaczęły się wakacje, a ja mam trochę więcej czasu, będę pojawiać się częściej! Wypatrujcie nowych postów.

Do następnego!